Wracałem do domu. Za mną, oprócz trudnej i nerwowej służby, był nieprzespany dziewięciogodzinny lot, czterogodzinne oczekiwanie, a na koniec ostatnia półtorej godziny do domu.
Zaraz po wejściu na pokład samolotu zdałem sobie sprawę, że na pewno nie będę w stanie spać, ponieważ przypadkiem znalazłem się obok rodziny z dwójką małych dzieci. Co więcej, dwa miejsca obok mnie zajęła matka z pięcioletnią córką, a ojciec z trzyletnią dziewczynką usiedli na drugich miejscach w rzędzie tuż za nami.
Już wcześniej przygotowałem się na to, że będę otoczony dziecięcymi zachciankami i płaczem, przeplatanych z nerwową histerią ich rodziców, a jedynie marzyłem, że ten lot jak najszybciej się skończy.
Jakie było moje zdziwienie, gdy zrozumiałem, że dzieci nie mają czasu na marudzenie. Rodzice poświęcili całą półtoragodzinną podróż na rozmowy z dziećmi.
Na początku tata czytał młodszej dziewczynce bajki, a mama uczyła starszą dziewczynkę, jak robić na drutach. Potem, gdy zaczęły się pierwsze oznaki zaniku zainteresowania u dzieci, zamienili się miejscami. Teraz tata rysował z starszą dziewczynką, a mama zanurzała się w kolorowankach z młodszą dziewczynką. I to wszystko cicho, szeptem, tak żeby pasażerowie niczego nie zauważyli.
Było godne podziwu, że rodzice nie tylko wcześniej pomyśleli i przygotowali zajęcia dla dzieci, ale też nie stali z boku, mówiąc “Rysujcie i nie przeszkadzajcie mi” – przez cały ten czas sami angażowali się w zabawę z dziećmi.
Ale w pewnym momencie jedno z dzieci trochę się zmęczyło i zaczęło marudzić oraz podgłaśniać swój głos. Reakcja rodziców była błyskawiczna i celna:
Lenoczko, gdyby teraz Kostek z twojej grupy cię teraz zobaczył, czy by mu się to podobało?
Kaprysy ucichły w tej samej sekundzie, a wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, że miałem szczęście być świadkiem najwyższego umiejętności rodzicielskiego.