W pracy usłyszałam historię jednej znajomej, która opowiadała o swojej przyjaciółce.
Kobieta miała dwóch synów. Ojciec, jak to bywa, porzucił ją z dziećmi. Nie płacił alimentów, zupełnie nie uczestniczył w wychowywaniu dzieci. Nie miała rodziny, była sama. Chciała dać dzieciom wszystko, czego jej brakowało i czego nie miała.
Życie samej z dwójką dzieci nie było łatwe. Musiała pracować na dwóch etatach. Nosiła jedne i te same ubrania przez wiele lat, obuwie również. Dla dzieci kupowała wszystko nowe i piękne – przecież żeby nie byli wyśmiewani i nie byli przedmiotem kpiny w szkole.
Jakie w ogóle wakacje i hotele? Dopóki wychowywała synów, nie była nigdzie na wakacjach ani w hotelu. Jeden stały szlak – dom i praca, i odwrotnie.
Potem synowie skończyli szkołę, uczyli się niezbyt dobrze. A więc, kiedy nadszedł czas na studia, nauka była kosztowna – matka znów nie oszczędzała, pracowała na dwóch etatach.
A gdy już ukończyli uniwersytety, znaleźli dobre prace i usamodzielnili się, matka zażądała zwrotu wszystkich wydatków. Wymagała opłatę za każdy miesiąc i oczekiwała przelewów na swoje konto.
Szczerze mówiąc, byłem trochę oburzona tą opowieścią. Wszystko dlatego, że uważam, że nikt nie jest winny drugiemu. Przecież kiedy rodzimy dzieci, wiemy o możliwych trudnościach, czyż nie? Branie od nich pieniędzy za miłość i wychowanie, to dla mnie tożsame z bezdusznością…