Z moją długotrwałą przyjaciółką zdecydowaliśmy się mieszkać w jednym mieszkaniu, a drugie wynajmować. Mamy po 60+ lat – oto, co z tego wyszło
Pomysł na wspólne zamieszkanie z przyjaciółką był wielokrotnie omawiany między nami. Dlaczego by nie?
Nasze marzenia
Tworząc plany wspólnego życia, widziałyśmy tylko same korzyści:
Ponieważ obie jesteśmy samotne, a nawet jeśli cud się wydarzy i jedna z nas znajdzie towarzysza życia, zawsze można się rozdzielić.
Mamy obie dzieci i wnuki w innych miastach, więc nie ma potrzeby martwienia się o obawy ze strony rodziny.
W młodości mieszkałyśmy razem w wynajmowanym mieszkaniu, chociaż ja z dzieckiem, a ona nie – więc mamy pojęcie o ostrym charakterze każdej z nas i umiemy się dostosować do tego.
Razem zawsze jest weselej, a my (oboje leniwe) będziemy się wzajemnie motywować do utrzymania porządku w domu, dbania o siebie i gotowania.
Pod względem finansowym – to już jednoznaczne, korzyści są oczywiste – wszystkie wspólne koszty dzielone na pół, a suma z wynajmu jednego z mieszkań (również na pół) to porządny dodatek do emerytury.
W przypadku choroby – oto ona – darmowa i niezawodna opiekunka tuż obok.
Słowem same plusy… plusy… plusy.
Rzeczywistość
Pierwsza sprzeczka, która wydawała nam się nieznaczna, dotyczyła wyboru mieszkania. Oczywiste było, że każda z nas chciała pozostać przy swoim. I każda z nas miała ważne argumenty za tym.
Jednak sprzeczka była tylko formalnością, ponieważ wcześniej wiedziałam, że się poddam – przecież w naszej przyjaźni najczęściej ustępowałam ja, co jednak wcale nie miało wpływu na nasze relacje.
Drugie nieporozumienie pojawiło się w związku z ilością moich osobistych rzeczy, które przewoziłem – chciałem zabrać wszystko, nie zostawiając nic współlokatorowi! Ale okazało się, że miejsca w jej mieszkaniu było niewystarczająco do przechowywania. Jak my tego nie przewidzieliśmy podczas planowania, nie było jasne.
Ale i tutaj się nie zatrzymaliśmy. Znajoma z pustym garażem zgodziła się wynająć go nam za niewielką opłatą (z naszego wspólnego budżetu) i przenieśliśmy tam moje naczynia, książki, pościel i inne rzeczy.
Znaleźliśmy lokatorów na moje mieszkanie, i zaczęło się nasze wspólne życie.
Oczywiście, przez pewien czas czułem się ograniczony – jakby tymczasowym gościem wśród cudzych rzeczy i cudzego mieszkania. Ale potem się przyzwyczaiłem.
Ale… Nasze wspólne życie było nierówne. Każda rzecz, którą zostawiłem w wspólnych pomieszczeniach, była przenoszona tam, gdzie moim zdaniem powinna być według mojej przyjaciółki. Cóż, a co? Przecież ona jest gospodynią.
Ale potem okazało się, że każda z nas ma różne upodobania dotyczące śniadań, obiadów i kolacji. Nie zaczęłam kłócić się – zaakceptowałem gustowe preferencje przyjaciółki, przyzwyczaiłem się – niby nieźle.
Następny niuans – mam bardzo delikatny sen, a włączony telewizor w sąsiednim pokoju do rana mnie drażnił – kupiłem zatyczki do uszu, ale nie były zbyt wygodne.
Jak widzicie, pojawiło się wiele drobnych, ale minusów. Ale z nimi można było się pogodzić ze względu na te wszystkie plusy, które malowałyśmy, planując naszą przyszłość.
Ale oto odezwał się finałowy akord w mollu:
Gdzieś po pół roku zaczęłam zauważać zirytowanie mojej przyjaciółki i nie rozumiałam, co robię źle? Przecież niby ustępowałem jej we wszystkim – wyniosłem rzeczy do garażu i kupiłem zatyczki do uszu…
A potem zamilkła zupełnie. Milczała jeden dzień, dwa, trzy… – nie odpowiadała na żadne moje pytania.
Nocami przeglądałem wszystko – w czym i gdzie mogłem ją tak urazić, że zamilkła do tego stopnia… do martwego milczenia. W czwarty dzień, nie wytrzymując, rozpłakałem się jak szkolak.
I wtedy dopiero… dopiero wtedy przyjaciółka poprosiła o przebaczenie, mówiąc, że sama nie rozumie, co się z nią dzieje.
No i podjęłam decyzję – niedługo skończy się umowa najmu i będziemy się rozjeżdżać.
Takie było doświadczenie wspólnego mieszkania z przyjaciółką. U nas tak. Może u kogoś będzie lepiej.