– Będzie nam na razie zamiast dziecka – oznajmiła żona, kiedy przekonywała mnie, abyśmy kupili pieska
Jeszcze w okresie bukietów i czekoladek moja Nastia, wtedy jeszcze narzeczona, nie przestawała mówić, że zawsze marzyła o posiadaniu pieska, ale rodzice jej nie pozwolili. Jej przejrzyste aluzje były wystarczająco zrozumiałe, więc nie zdziwiłem się, że po ślubie, kiedy zaczęliśmy żyć osobno, młoda żona od razu rozpoczęła natarcie na mnie w sprawie pieska.
W przeciwieństwie do teściów, ludzi, moim zdaniem, bardzo przewidujących w kwestii psów, moi rodzice byli bardziej liberalni, i w moim czasie miałem dwa zwierzaki, owczarki niemieckie. Po przeczytaniu książek o tej wspaniałej rasie, przekonałem rodziców, aby podarowali mi szczeniaka, obiecując, że sam wezmę na siebie wszystkie trudy jego wychowania.
Pierwszego szczeniaka dostałem, gdy miałem dziesięć lat. Jack był bardzo bystrym psem, z przyjemnością spędzałem z nim cały wolny czas, spacerując, tresując, po prostu rozmawiając ze swoim czworonożnym przyjacielem. Niestety, gdy Jack miał około roku, wpadł pod samochód i nie udało się go uratować. Dla mnie to była prawdziwa tragedia, pierwszy wielki smutek w moim życiu.
Rodzice, widząc mój stan, po pół roku podarowali mi drugiego szczeniaka, był niemal kopią Jacka, a ból po stracie zwierzaka stopniowo ustąpił miejsca trosce o nowego. Zim żył u nas do głębokiej starości, pożegnałem się z nim, gdy pies miał dwanaście lat i, mimo że byłem już dość dorosły, rozstanie z Zimem także zostawiło ślad na moim sercu. I wtedy przysiągłem sobie, że więcej nie będę miał psa, zdając sobie sprawę, że ich życie jest dość krótkie.
Wszystkie swoje argumenty przeciwko przedstawiłem Nastii nie raz, ale ona obstawała przy swoim – chcę i już! Musiałem ustąpić swojej pięknej i jej kaprysowi. Na szczęście Nastia chciała małego pieska, i po przejrzeniu literatury zdecydowała się na teriera szkockiego. Moim zdaniem – rasa nie najłatwiejsza do domowego utrzymania. Sierść, charakter, a któż z psiarzy nie zna namiętności wszystkich terierów do niszczenia obuwia? Wszystko to nie napawało optymizmem, zwłaszcza że żona chciała psa rasowego, gdy zaproponowałem, by wybrać psa ze schroniska, stanowczo odmówiła, twierdząc, że chce wychowywać psa „od zera”. Jeszcze jedno zdanie żony, które mnie zaniepokoiło, brzmiało tak:
– Będzie nam na razie zamiast dziecka!
Znowu musiałem tłumaczyć żonie, że nie można psów uosabiać i stawiać ich w jednym szeregu z ludźmi, ale moje słowa, wydaje się, do Nastii nie docierały…
I oto – jakiś elitarny miot u jakiegoś elitarnego hodowcy tych właśnie „skoczków”. Cena zabiła mnie na miejscu, nasz budżet prezentowy po weselu znacząco się zmniejszył, a moje marzenia o podróży poślubnej rozpłynęły się w d
ymie… No cóż, czego nie zrobi się dla ukochanej kobiety…
Myślę, że rozumiecie, jakie rozmiary miał ten szczeniak, więc pierwszym problemem w domu było – nie nadepnąć na Teddiego i nie przytrzasnąć go przypadkiem drzwiami. Szczeniak okazał się zwinny i, jakby specjalnie starał się znaleźć tam, gdzie groziło mu niebezpieczeństwo. Stopniowo przyzwyczailiśmy się oglądać się, zamykając i otwierając drzwi, opuszczając nogi z łóżka czy kanapy, aby tam nie znalazł się nasz mały terier.
Po przeczytaniu książek o zdrowym żywieniu psów, Nastia dbała o dietę Teddiego lepiej niż o naszą, a na moje zastrzeżenia odpowiadała, że on też jest członkiem rodziny, więc nic dziwnego w dobrym żywieniu dla rosnącego szczeniaka nie ma.
Gdy u Teddiego zaczęły się zmieniać mleczne zęby, Nastia wpadła w dziki zachwyt:
– No musisz przyznać, jak u dzieci! Trzeba jechać do weterynarza, a nuż coś?
To, że u psów zmiana zębów przebiega dość bezproblemowo, i wizyta w klinice weterynaryjnej w tym procesie jest całkowicie niepotrzebna, właścicielka Teddiego nie przyjmowała. Pojechaliśmy, oczywiście, do „najlepszej” weterynarii, gdzie lekarz po zbadaniu psa ze zdziwieniem zapytał:
– A po co go przywieźliście?
Nastia nadąsała się, za nią odpowiedziałem ja:
– Na wszelki wypadek, żona chciała się zabezpieczyć…
Lekarz wzruszył ramionami, no cóż, sprawa właściciela, i polecił administratorkowi:
– Swoetłana, weź opłatę za konsultację!
Gdy rozliczałem się ze Swoetłaną, słysząc kwotę, jeszcze raz żałowałem, że zgodziłem się, aby w domu pojawił się pies…
Około miesiąca później Teddie „zaczęło coś źle jeść”. Moje rady, aby po prostu posadzić go na jeden-dwa dni na głodówkę, żona odebrała jako zagrożenie dla Teddiego:
– Ty co, zwariowałeś? Sam spróbuj dwa dni nie jeść, zobaczę na ciebie!
Krótko mówiąc, znowu ta sama klinika i ten sam weterynarz. Tym razem żona nalegała na USG żołądka, lekarz się nie sprzeciwał, chociaż od razu, po badaniu psa i wyrażonych podejrzeniach o problemach ze zdrowiem, powiedział, że wystarczyłoby po prostu powstrzymać się od karmienia na jeden dzień i samemu obserwować psa. Ale USG i tak zrobili. Suma wizyty wzrosła trzykrotnie…
Kolejny raz Nastia chciała zawieźć Teddiego do kliniki, aby sprawdzić oczy, wydawało się jej, że jej pupil ma zapalenie rogówki. Już nie wytrzymałem i oświadczyłem, że więcej nie zamierzam wydawać pieniędzy na bzdury. Czy trzeba mówić, że potem był skandal, w którym najjaśniejszym wyrazem mojej żony było:
– No tak, a jak będziesz miał dziecko?! Też nie będziesz chciał jechać do lekarza w razie czego?
To już było coś za dużo. Do weterynarza Nastia zawiozła Teddiego sama, wr
acając, do wieczora ze mną nie rozmawiała, a teraz, kiedy minął prawie tydzień po „oczkach”, między nami wciąż stoi cień tego szkockiego teriera.
Wszystkim radzę – nie ryzykujcie z psami, jeśli są wam potrzebne tylko tak, dla przytulenia, nic dobrego z tego nie wyniknie.