Od wielu lat troszczyłem się o dzieci mojej żony jak o własne, a ona nagle oznajmiła, że nie jestem ich ojcem

Kiedy poznałem Annę, miała już dziecko. A właściwie nawet dwoje. I to nie ja tak powiedziałem. Ona sama napisała takie zdanie w swoim profilu na portalu randkowym, a potem jeszcze kilka razy przypomniała o tym podczas naszego pierwszego spotkania.

Ale od razu mi się spodobała. Wesoła, piękna i bardzo energiczna. Nie sprawiała wrażenia kobiety, która “szuka taty dla swoich aniołków”.

Wręcz przeciwnie, od razu powiedziała mi, że wszystko u niej w porządku. Pracuje w banku, rodzice, którzy są już emerytami, pomagają jej z dziećmi. Poza tym sama lubi chodzić na wycieczki, podróżować i ogólnie jest aktywną i wszechstronną osobą.

Zaczęliśmy się spotykać i stopniowo okazało się, że mamy podobne poglądy na świat. Anna długo mnie poznawała i zapoznała mnie z dziećmi dopiero po pół roku znajomości. Marta i Marek od razu mi się spodobali. Mądrzy, aktywni, dobrze wychowani, samodzielni.

Kilka tygodni po tym zaczęliśmy mieszkać razem, a po pół roku oświadczyłem się Annie i wzięliśmy ślub. Zaproponowałem jej, że adoptuję Martę i Marka, żeby być dla nich ojcem również formalnie, ale odmówiła.

– Oni są już i tak zbyt dorośli, żeby wymagać od nich, żeby nazywali cię tatą, – powiedziała ona.

– Ja tego od nich nie oczekuję – odpowiedziałem. – Chcę tylko, żebyś ty i dzieci wiedzieli, że jestem gotów ponosić odpowiedzialność za was troje na oficjalnym poziomie.

– Wiem to i nie wątpię w ciebie – odpowiedziała Anna i pocałowała mnie.

I tak jesteśmy razem już ponad dziesięć lat. Nie mamy wspólnych dzieci. To była obopólna decyzja. Kiedy się poznaliśmy, oboje mieliśmy już po trzydziestce, a wychowanie dwójki dzieci to i tak niełatwa sprawa, gdzie tu myśleć o trzecim, zwłaszcza niemowlaku.

Nigdy tego nie żałowałem. Anna, według mnie, też nie. Do Marty i Marka podchodziłem jak do własnych dzieci. Choć nie nazywali mnie tatą, tylko po imieniu, między nami nawiązała się ciepła i pełna zaufania relacja.

Pomagałem Marcie w nauce, uczyłem ją prowadzić samochód w tajemnicy przed matką, pokazywałem kilka technik samoobrony. Marek, zwłaszcza gdy był młodszy, nie odstępował mnie na krok. Razem godzinami naprawialiśmy samochód w garażu, jeździliśmy na ryby, chodziliśmy na koszykówkę, trenowaliśmy.

Wszystko wydawało się idealne. A potem zaczęły się między nami nieporozumienia, gdy zaczęliśmy myśleć, jak najlepiej urządzić przyszłość dzieci.

Moja żona chciała zainwestować w mieszkanie, które potem miało przypaść Markowi, a Marcie – nic. Mówiła, że jak wyjdzie za mąż, to niech mieszka u męża. Ja nalegałem, że mieszkanie powinno być wspólne, żeby mieszkali tam razem. A jak dorosną – podzielą się.

– Dlaczego ty w ogóle decydujesz o losie moich dzieci? – krzyknęła nagle Anna. – Nie jesteś ich ojcem!

Byłem zdumiony.

– A co z tym, że wychowywałem je przez te wszystkie lata? – zapytałem żonę.

– Radziłam sobie bez ciebie. I gdybyśmy się nie pobrali, dalej bym sobie radziła – odpowiedziała Anna. – W końcu, jeśli zapomniałeś, mieszkasz w moim domu i nic ci nie jestem winna.

Szczerze mówiąc, nie wiem, jak zareagować na te słowa. Bardzo mnie to boli i jest mi przykro. Może gdyby dzieci tak mi powiedziały, mógłbym to zrozumieć. Ale kiedy mówi to moja żona, dorosła osoba, która na własne oczy widziała, jak je kocham i co dla nich robię, po prostu nie wiem, co teraz myśleć.