W mieszkaniu zapanowała cisza, a ja, korzystając z chwili, trzasnęłam drzwiami i wyszłam

Nie bez powodu nasze mieszkanie nazywane jest „akademikiem”. Mieszkamy w nim my z mężem, nasz dorosły syn ze swoją dziewczyną, pies, kot, papuga i szynszyla. Do tego dochodzi jeszcze małe akwarium z tetrodonami. Często odwiedza nas teściowa, co jeszcze bardziej zwiększa zagęszczenie na metr kwadratowy.

Najciekawsze jest to, że każdy żyje swoim życiem. Syn ciągle majstruje przy swoim motocyklu, nie mogąc się zdecydować na jego ostateczny wygląd. Jego dziewczyna też lubi eksperymentować ze swoim wyglądem, ciągle farbując włosy, robiąc manicure i pedicure, co sprawia, że dostęp do łazienki jest bardzo utrudniony.

Mąż już od ośmiu lat jest zapalonym myśliwym, więc w weekendy go nie widzę. Wędruje po polach i lasach w poszukiwaniu zwierzyny, która jednak skutecznie się przed nim ukrywa. Te kilka zajęcy i kaczek, które upolował przez te lata, to marne wsparcie dla naszej kuchni. Ale przynajmniej oddycha świeżym powietrzem, jak zalecił mu lekarz.

Zwierzęta to osobna historia. Pies budzi mnie codziennie o wpół do szóstej, a wieczorem domaga się „kontrolnego” spaceru około dziesiątej. Kot drapie tylko moje kapcie. Papuga uwielbia drażnić kota i już straciła kilka piór, kiedy była mniej zwinna niż on. A szynszyla jest nocnym zwierzęciem, więc o niej przypominam sobie w nocy, kiedy ma mnóstwo zajęć, a jej małe łapki tak stukają po parkiecie, że wydaje się, jakby po mieszkaniu biegał słoń.

Teściowa uwielbia przychodzić w najbardziej nieodpowiednich momentach, ale w ogóle tego nie zauważa, a moje prośby o wcześniejsze powiadomienie ignoruje, mówiąc: „Co w tym złego, że przyszłam, kiedy miałam ochotę?”

Gdyby wszystko, o czym napisałam, działo się przez dzień, dwa, tydzień czy miesiąc, wytrzymałabym. Ale to trwało latami, aż w końcu kropla przelała czarę mojej cierpliwości.

Była sobota. Mąż wyjechał na polowanie, bo ktoś dał mu licencję. Po wysłuchaniu nocnych tupotów szynszyli i porannym spacerze z psem, wróciłam z przechadzki, odebrałam moje kapcie od kota, wsadziłam papugę do klatki i zamierzałam wziąć prysznic.

Ale łazienka była już zajęta przez dziewczynę syna, która znowu farbowała włosy. Musiałam umyć się w kuchni. Wypiłam filiżankę kawy i poszłam na rynek. Po zakupach wróciłam do domu. W mieszkaniu unosił się zapach farby do włosów i lakieru do plastiku – syn właśnie skończył malować swoje motocyklowe akcesoria. W kącie leżały prawie zniszczone kapcie, a pies podtykał mi pod rękę smycz, którą trzymał w pysku. Papuga siedziała na akwarium i z zamyśleniem patrzyła na unoszące się na powierzchni martwe rybki. Szynszyla przeciągała się w otwartej klatce, gotowa do drzemki.

Łazienka była znowu zajęta, tym razem dziewczyna piłowała tam paznokcie. I na domiar złego – teściowa przeglądała szafki, sprawdzając porządek. Kiedy układałam zakupy w lodówce, starając się zachować spokój, niespodziewanie wrócił mąż – w podartym myśliwskim stroju, brudnych butach i wyraźnie w złym humorze. Na moje pytanie, jak tam łowy, burknął: „Dzięki Bogu, nie dogoniłem!” Po czym rzucił rzeczy koło pralki, dając mi do zrozumienia, że powinnam je uprzątnąć i doprowadzić do porządku.

Zobaczywszy matkę, mąż zmienił wyraz twarzy na przymilny: „Mamo, jak dobrze, że przyszłaś!” To była ostatnia kropla. Przez chwilę patrzyłam na tę idyllę matki z synem, potem ubrałam się i głośno powiedziałam:

— Jak mnie to „akademik” zmęczył!

W mieszkaniu zapanowała cisza, a ja, korzystając z chwili, trzasnęłam drzwiami i wyszłam na spacer. Spacerowałam długo, postanowiłam się zrelaksować i zapomnieć o tym domu wariatów, z którego uciekłam. Wróciłam do domu po północy, kiedy wszyscy już spali. Położyłam się w salonie, okryłam kocem i zasnęłam…

A rano czekała mnie niespodzianka, nawet kilka. Po pierwsze, wyspałam się, nie przeszkadzały mi ani szynszyla, ani kot, ani pies. Po drugie, kiedy opuściłam nogi z kanapy, od razu trafiłam w kapcie, nowe kapcie, obok których siedział kot, machając ogonem, jakby przepraszając, że nie są takie same jak poprzednie. Po trzecie, łazienka była wolna, a w kuchni czekało już przygotowane śniadanie i wszyscy mieszkańcy „akademika” na czele z mężem!

Na stole stały firmowe pierożki teściowej, a ona sama skromnie siedziała w kącie, zostawiając przewodzenie swojemu synowi. Mąż przeprosił, że nie upolował wczoraj dzika, którego musiał ścigać przez bagno, dlatego wrócił w złym humorze. Obiecał, że to się już nie powtórzy. Syn obiecał skończyć eksperymenty z motocyklem, ciesząc się, że jego kolega wyjeżdża za granicę i oddał mu swój garaż. Dziewczyna syna, przepraszając za farby, lakiery i wiecznie zajętą łazienkę, podarowała mi akwarium z rybkami, o którym marzyłam od dawna. Okazało się, że przez przypadek rozlała trochę farby na tetrodony, dlatego one zdechły.

Atmosferę całkowicie rozluźniła papuga, która wleciała do kuchni, usiadła mi na ramieniu i zaskrzeczała swoje firmowe:

— Herbatka w kubku!

Wszyscy się roześmiali, a ja zrozumiałam, że tej ekipy nie zamienię na żadną inną.