6:00. Sobota, Boże, jak ja uwielbiam weekendy. Myślę, leżąc jeszcze w łóżku z mężem. Mąż chrapie kolejną rapsodię, a ja, patrząc na bezład jego twarzy rano, cicho zbieram się, żeby iść do kuchni. Tam poczytam książkę, którą przez cały tydzień nie miałam czasu przeczytać, a jeszcze zrobię sobie maseczkę na twarz. A co, trzeba rozpieszczać skórę twarzy przynajmniej w weekend. Ubrałam się i poszłam do kuchni.
6:30. To niewypowiedziane przyjemność, kiedy cała rodzina śpi i nikt cię nie niepokoi. Teściowa zwykle budzi się o 8:30, więc mam jeszcze czas dla siebie. No dobrze – trzeba przygotować świeże jedzenie. Teściowa z mężem nigdy nie jedzą wczorajszych potraw, tylko świeżo przygotowane. Na śniadanie mamy serniczki z jagodami, jajecznicę z bekonem i pomidorami, sałatkę z ogórków i pomidorów oraz ser. Śniadanie doskonałe, sycące. Jeszcze kupiłam nową herbatę, bardzo smaczną. Teściowa uwielbia takie herbaty, z bergamotką. Mam nadzieję, że chociaż rano nie będzie mi narzekać, że jej coś nie pasuje.
7:00. Jedzenie przygotowane, słońce tak mocno świeci przez okno, że aż chce się z radości wyskoczyć. A jeszcze przez okno w kuchni zauważyłam, że na drzewie siedzi dzięcioł. Niesamowite, tak dawno ich nie widziałam. Ale niespodzianka. Ech, a w głowie już mnóstwo planów. Nakarmię rodzinę i pójdę do lasu. A co, tam powinny być grzyby, a jagody też byłoby świetnie nazbierać. Ugotuję jakiś kompot, a jeśli znajdę dużo, to zrobię dżem. Świetny pomysł.
8:30. Feralny czas, bo wtedy budzi się nasz rodzinny terminator, Zofia. Przeszła przez korytarz, spojrzała na mnie spod byka i nawet słowa nie powiedziała na moje poranne powitanie. Co, znowu wstała lewą nogą? No trudno, u niej co rano to początek światowej wojny. Dobrze, nie będę zwracać uwagi. Przejdzie.
9:00. Mój mąż też się obudził. Nakrywam do stołu. Cała rodzina siada do jedzenia. I oto przy stole siedzi niezadowolona teściowa, zaspany mąż i ja. Mówię, że zamierzam pójść do lasu po grzyby i jagody. Teściowa tak ciężko westchnęła, że myślałam, że zaraz będzie wybuch reaktora jądrowego. I zaczęło się – ach, jaka to gospodyni, jaka leniwa. Grzyby jej potrzebne, a w domu pełno roboty. Trzeba posprzątać mieszkanie, wytrzepać dywany, umyć wszystkie naczynia, robić generalne porządki co weekend, a jej grzyby w głowie. Och, i leniwa. Tak, tak, cokolwiek bym nie zrobiła, dla niej zawsze jestem leniwa. Ech, no dobrze, zajmę się domem, a potem pójdę po grzyby. Wszystko zdążę.
10:00. Zaczynam wynosić dywany, trzepać na podwórku, potem myję podłogi w całym mieszkaniu. Umyłam łazienkę, toaletę, wszystko, co się da. Doprowadzam do porządku wszystkie naczynia. O, już 15:00. Kto by pomyślał, że sprzątanie zajmie tyle czasu. No dobrze, teraz trzeba gotować jedzenie. Zaczynam – pierwsze, drugie, trzecie, deser. Zmęczyłam się strasznie, tymczasem mąż i teściowa oglądają telewizję.
19:30. Gdy wszystko przygotowałam, już nie ma gdzie iść. Ciemno, jaki las, jakie grzyby i jagody. Wołam wszystkich do stołu – na stole kilka potraw. Wszystko, jak lubią u mnie w rodzinie. Teściowa znowu niezadowolona. Pałaszuje gołąbki za dwie policzki i z pełnym ustami, nabitymi mięsem i gołąbkami, zaczyna mi mówić, że jedzenie jest okropne. Mimo to nakłada sobie jeszcze i jeszcze. A potem, zjadłszy ile tylko mogła, popija wszystko kompotem, który według niej jest strasznie kwaśny, a wypiła go dwa litry na pewno. Jak jej język nie zdrętwiał od tej kwasoty – nie wiadomo. No dobrze.
21:00. Wychodzę obejrzeć z mężem i teściową telewizję. I oto kolejne narzekanie – jaki telewizor, jeśli nie wszystko w domu zrobione. Jak nie wszystko? I wtedy teściowa mówi – serwantka przecież nie jest wytarta z kurzu. Wstaję i idę wycierać kurz.
22:00. Oni zasnęli – o, dzięki Bogu. Teraz tak dobrze i spokojnie. Naleję sobie mocnej kawy, włączę film na telefonie i będę spokojnie oglądać. Z pokoju teściowej słyszę krzyk.
– Weronika, Weronika!!! – No co jeszcze wam trzeba?