Przykro mi, że przez całe moje życie nie otrzymałam ani od męża, ani teraz od dzieci żadnego prezentu, a nawet teraz, kiedy będziemy świętować moje 60. urodziny, dzieci postanowiły pójść najłatwiejszą drogą – nic mi nie kupować, bo ich zdaniem mamie-zarobkowiczce niczego nie potrzeba. I tak było zawsze, ale tym razem postanowiłam zmienić tę tradycję
– Przecież tyle lat pracowałaś za granicą, więc nie potrzebujesz od nas żadnych prezentów, bo najważniejszym prezentem jesteśmy my sami – mówiła pochlebczo przez telefon moja starsza córka.
– Niczego, dzieci, nie trzeba. Po prostu przyjdźcie. W niedzielę czekam na was o piątej wieczorem – odpowiedziałam spokojnym głosem.
Przykro mi, że przez całe moje życie nie otrzymałam ani od męża, ani teraz od dzieci żadnego prezentu, a nawet teraz, kiedy będziemy świętować moje 60. urodziny, dzieci postanowiły pójść najłatwiejszą drogą – nic mi nie kupować, bo ich zdaniem mamie-zarobkowiczce niczego nie potrzeba.
I tak było zawsze. Wyszłam za mąż w wieku 22 lat, mąż był o 4 lata starszy ode mnie. Nie mieliśmy własnego mieszkania, musieliśmy zamieszkać w mieszkaniu teściowej, ponieważ moi rodzice mieszkali na wsi, a Paweł nawet nie chciał myśleć o przeprowadzce z miasta.
Z teściową nie miałam szczęścia, od pierwszych dni powiedziała mi, że choćbym nie wiem jak się starała, to mnie nie pokocha, więc poradziła mi, żebym po prostu rzadziej pojawiała się na jej oczach. Dobrze, że przynajmniej pracowała i była w pracy do wieczora, więc starałam się zjeść kolację i posprzątać do czasu, aż wróci.
Jedno było dobre – bardzo kochała wnuki i praktycznie pomogła mi je wychować.
W naszej rodzinie wszyscy dostawali prezenty, oprócz mnie. Mąż zawsze pamiętał o swojej matce i składał jej życzenia na urodziny, imieniny, 8 marca i na jej święto zawodowe. Zawsze były kwiaty i kosztowne prezenty. Teściowa od dawna nauczyła ich, że trzeba to robić, i niechby tylko zapomnieli o jej życzeniach.
Dzieciom, rzecz jasna, też składaliśmy życzenia, organizowaliśmy im huczne przyjęcia z tortami, balonami i prezentami.
Urodziny męża zawsze były wyjątkowym dniem, teściowa przygotowywała się do tego wydarzenia przez dwa tygodnie i zawsze mówiła mi, co powinnam mu kupić.
Tylko mnie jednej nikt nigdy nie składał życzeń. “A po co ci te kwiaty?” albo “Jakich jeszcze prezentów ci trzeba, czego ci jeszcze brakuje?”, to wszystko, co słyszałam od męża, i z czasem po prostu się do tego przyzwyczaiłam.
14 lat temu zaczęłam jeździć do Niemiec do pracy. Na początku byłam tam krótko – zarobiłam trochę pieniędzy na życie i wróciłam do domu. Potem postanowiłam, że nie ma sensu jeździć tam i z powrotem, więc zostawiłam tam na dłużej, a przez ostatnie dwa lata w ogóle nie przyjeżdżałam do domu.
W połowie lipca miałam jubileusz, 60 lat, i postanowiłam, że to będą moje pierwsze urodziny, które hucznie uczczę. Nie obchodziło mnie, co powie mąż, ani co pomyślą dzieci.
Moje dwie córki są już zamężne, zaprosiłam je na przyjęcie razem z zięciami, a także zaprosiłam teściów z obu stron. Zamówiłam ładną restaurację, kupiłam sobie nową sukienkę i buty, poszłam do fryzjera, żeby się odświeżyć.
Na przyjęciu nikt mnie nie zaskoczył, córki nie dały mi nic, bo uważają, że jestem zarobkowym pracownikiem, który ma wszystko. Mąż znowu powiedział to samo, że po co mi te kwiaty. A teściowie przynieśli po tysiącu złotych w kopertach.
Ale tym razem się nie przejęłam, bo sama zrobiłam sobie prezent. W Niemczech nauczyłam się prowadzić samochód i zdałam na prawo jazdy, więc przyjechałam do domu i kupiłam sobie auto.
Trzeba było widzieć oczy moich córek, zięciów i męża. Wszyscy myśleli, że na koniec wieczoru jeszcze im dam pieniądze, bo wiedzieli, że nie wróciłam do domu z pustymi rękami, a tu zrobiłam im taką niespodziankę.
W rezultacie moją nowiną zepsułam wszystkim nastrój, córki wyszły, nawet się nie pożegnały. A mąż do dziś nie może uwierzyć, że odważyłam się kupić sobie samochód. A specjalnie wzięłam czerwony, typowo kobiecy, żeby nie miał na niego ochoty.
A co? Czy nie zasługuję na taki prezent za całe moje życie?