Mój mąż z księcia z bajki zamienił się w potwora. Niestety, nie przeszedł próby podczas mojego urlopu macierzyńskiego, ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu. A wszystko tak pięknie się zaczynało, ale obawiam się, że rozwód jest nieunikniony
Mój mąż i ja znamy się już od sześciu lat, z czego połowę tego czasu jesteśmy małżeństwem. W naszych relacjach bywało różnie, ale nie było w jego zachowaniu żadnych poważnych uchybień, które skłoniłyby mnie do zastanowienia się nad zasadnością tego związku.
Uważnie obserwowałam człowieka, z którym planowałam przyszłość, za którego wyszłam za mąż i z którym chciałam mieć dzieci.
Urodziłam jedno dziecko i teraz jestem już drugi rok na urlopie macierzyńskim. Zupełnie nie podoba mi się jednak, jak bardzo zmienił się mój mąż przez ten czas. Zmienił się naprawdę mocno. Jeśli wcześniej obowiązki domowe dzieliliśmy jakoś po równo, to odkąd jestem w domu, mąż całkiem zapomniał, czym są prace domowe.
Dom stał się wyłącznie moim obowiązkiem, bo przecież „cały dzień jestem w domu”. A że mam co robić oprócz sprzątania, mąż zupełnie ignoruje.
– Nakarmiłaś dziecko, położyłaś spać i możesz się zająć swoimi sprawami! Przecież ono jeszcze nie chodzi, nigdzie nie właźe. W czym problem, nie rozumiem! – denerwuje się mąż.
Prawie nie śpię w nocy, bo dziecko też nie śpi, a mąż potrzebuje odpoczynku, więc do dziecka nie wstaje. Ja muszę je karmić, trzymać, przewijać, nosić na rękach, bo czasem płacze bez powodu.
A jeśli trzeba jechać do lekarza, to osobne wyzwanie. Po kilku godzinach tam lepiej już chyba rozładować wagony – jakoś lżej.
Nie powiem, że mamy w domu bałagan. Sprzątam, gotuję: pod tym względem jest dobrze. Po prostu nie robię tego tak często, jak było przed porodem.
Przepraszam, ale nie mam siły myć podłogi codziennie czy stać przy garnkach. Jestem taką oto okropną żoną. Co poradzić? Nie nadążam ze spełnianiem oczekiwań mojego męża.
Teraz zaczęły się problemy z pieniędzmi. Mąż uważa, że daje mi mnóstwo pieniędzy na gospodarstwo domowe, choć tak nie jest. Żyje według jakichś swoich stawek, które nijak się mają do rzeczywistości.
Nie jestem rozrzutna, ale nie umiem tak oszczędzać, żeby wystarczało mi tysiąca złotych na jedzenie dla nas, na pieluchy, leki i ubrania dla dziecka.
Mąż uważa, że daje mi ogromne sumy. Dwa tysiące złotych miesięcznie uważa za wielką kwotę. To, że płacę rachunki, kupuję jedzenie i środki czystości, a także wszystko dla dziecka, również leży na moich barkach.
– Gdzie ty te pieniądze wydajesz? Ile bym ci nie dał – zawsze mało! – złości się mąż i żąda dokładnego rozliczenia.
A potem oburza się, że na pewno coś ukrywam, bo według jego obliczeń pieniędzy powinno wystarczać na wszystko. Nie wiem, jak on to liczy, ale moja matematyka się nie zgadza.
Zaproponowałam mu świetne rozwiązanie: będę mu pisać listę, co i ile potrzeba, a on to wszystko kupi i opłaci. Niech mi pokaże, jak zarządzać pieniędzmi.
– A może się posunęłaś za daleko? Ja pracuję, zarabiam. Mam teraz jeszcze zakupy robić? Może mam też po pracy sprzątać? I w nocy do dziecka wstawać? A czemu nie? – wybuchnął mąż.
Potem krzyczał, że żeruję na nim, nic nie chcę robić, jestem złą matką i żoną, bo na dwa tysiące złotych miesięcznie nie potrafię zapewnić naszej rodzinie wszystkiego, co potrzebne.
– Po co mi wtedy taka żona? Łatwiej byłoby cię wyrzucić i wynająć nianię i pomoc domową! – warknął mąż.
Chętnie popatrzę, jak on sam zmieści swoje oczekiwania w dwóch tysiącach. I jeszcze nianię, i pomoc domową… I kto mu w ogóle powiedział, że dziecko, jeśli co, zostanie z nim?
Zauważyliście, jak łatwo moja rola została sprowadzona do niani i gosposi? Jestem pod wrażeniem. Już nie jestem ukochaną żoną, tylko wygodną funkcją, która ostatnio zawodzi i pożera zbyt dużo zasobów.
Nie będę pochopnie działać, jeszcze się przyjrzę, poobserwuję. Ale wydaje mi się, że z takim podejściem daleko nie zajdziemy.