Moi krewni pomogli mi wychować dziecko, a teraz uważają, że jestem im coś winna. Ale ja nie chcę całe życie słyszeć: „przecież cała rodzina ci pomagała, więc jesteś na zawsze dłużniczką”

Mam 27 lat, jestem mężatką, a mój syn ma osiem. Za mąż wyszłam jeszcze w czasie studiów – z wielkiej miłości, ale też dlatego, że zaszłam w ciążę. Choć miłość była najważniejszym powodem. Na początku małżeństwa łatwo nie było – kończyliśmy naukę, dorabialiśmy, walczyliśmy z finansami. Kiedy pojawiło się dziecko – trudności podwoiły się. Gdyby nie pomoc rodziców, nie wiem, jakbyśmy sobie poradzili.

Ale poradziliśmy. Utrzymaliśmy małżeństwo, skończyliśmy studia. Syn dorósł, chodzi do szkoły, oboje pracujemy, mieszkamy u babci męża, wyremontowaliśmy jej mieszkanie, kupiliśmy meble. Wydawałoby się – życie się ułożyło.

Problem w tym, że w oczach całej rodziny bohaterem jest tylko mój mąż.
On – pracuje, stara się, w domu pomaga, z dzieckiem czas spędza.
A ja? Wciąż pod ostrzałem krytyki. Niby gospodyni ze mnie żadna, gotuję byle jak, w domu zawsze bałagan, dzieckiem mogłabym się zajmować więcej… Lista zarzutów bez końca.

Był czas, że nie pracowałam – to byłam „darmozjadem”. Znalazłam pracę – znów źle: dom zaniedbany, dziecko same sobie, babcia starsza musi po zakupy chodzić, a ja siedzę w biurze. To, że wszystko i tak trzyma się na mnie – nikt nie dostrzega.

Nie wiem nawet, kiedy stałam się rodzinnym kozłem ofiarnym.
Najczęściej powtarzają mi, że za wcześnie urodziłam dziecko. Że można było poczekać, poukładać wszystko „lepiej” i „łatwiej”. Że to przez mnie mama i teściowa musiały pomagać przy dziecku, że to przez mnie mąż harował na dwóch etatach, a teściowa została babcią w wieku 45 lat. On jest w oczach wszystkich złotym chłopakiem – ja wiecznym ciężarem.

A że czasem mąż znika z kolegami w piątek, albo całe noce spędza przy grach komputerowych – nikt nie widzi. „Chłopak ma prawo odpocząć, ma dopiero 28 lat” – słyszę.

Najdziwniejsze, że przez lata uważałam te pretensje za słuszne.
Chodziłam z poczuciem winy, budowałam w sobie kompleksy. Dopiero niedawno zrozumiałam, jaka to niesprawiedliwość.

Tak – nie jestem idealna. Gotuję gorzej niż teściowa, sprzątać często brak mi sił, nie mam czasu na książki, bo ciągle praca, dom, dziecko. Ale to nie znaczy, że całe życie mam spłacać dług wdzięczności.

Nie pozwolę już, żeby mi wmawiano, że jestem winna wszystkim i że muszę być na każde zawołanie. Chcę normalnie żyć – bez wiecznego długu wobec całej rodziny.