Pracuję w pewnej firmie i zarabiam całkiem dobrze. W naszym zespole tylko ja mieszkam z mężem u swoich rodziców — wszystkie koleżanki mają własne mieszkania. One ciągle podkreślają, że wszystko w życiu osiągnęły same, że zaczynały „od jednej filiżanki i łyżki”. A o mnie mówią, że wciąż żyję na koszt rodziców i dawno powinnam była stanąć na własnych nogach. Tyle że ja naprawdę nie mam pieniędzy na mieszkanie, a rodzice nie są w stanie nam pomóc. I prawda jest też taka, że w życiu moich koleżanek wcale nie jest tak różowo, jak one to przedstawiają — ale niezręcznie mi o tym mówić głośno
Mam sporo koleżanek w pracy. Z kilkoma przyjaźnię się już od lat — mamy podobne zainteresowania, często spędzamy ze sobą czas.
Tak wyszło, że tylko ja mieszkam z rodzicami. Mam męża i córeczkę. Wszyscy razem mieszkamy u mojej mamy i taty w trzypokojowym mieszkaniu. Rodzice oddali nam dwie pokoje, bo córka podrosła i potrzebuje własnej przestrzeni.
Kiedy rozmawiamy w pracy albo prywatnie, dziewczyny bardzo często opowiadają, jak ciężko pracowały, by dojść do tego, co mają. Natalia mówiła, że zaczynała dosłownie od „kubka i łyżki”, bo mieszkali kiedyś w pustym wynajętym mieszkaniu, gdzie były tylko gołe ściany.
W takich rozmowach, kiedy koleżanki chwalą się swoimi osiągnięciami, ja siedzę cicho — bo faktycznie mieszkam z rodzicami, na ich terenie. A kiedy one organizują u siebie domówki, kolacje czy babski wieczór, ja tego zrobić nie mogę — moi rodzice są już starsi, wcześnie kładą się spać, czasem gorzej się czują. Kocham ich i wiem, że w ich wieku obecność obcych ludzi w domu, siedzących do północy, to dla nich po prostu obciążenie.
Nie bardzo mam czym się pochwalić. Do niedawna jakoś mnie to nie ruszało, bo przecież ani ja, ani mój mąż nie jesteśmy leniwi — pracujemy, odkładamy coś na edukację córki, co roku jeździmy na wakacje za granicę. Ale ostatnio dziewczyny zaczęły coraz częściej dawać mi do zrozumienia, że „wszystko osiągnęły same”, a ja wciąż mieszkam z rodzicami i powinnam coś zmienić. Patrzą na mnie z lekką wyższością.
A na mieszkanie nas nie stać — nie chcemy brać kredytu, bo raty są ogromne, a oddać bankowi tyle odsetek to czyste szaleństwo. Rodzice żyją tylko z emerytury, a mąż nie ma już rodziców.
I jeśli mam być szczera — może to zabrzmi nieładnie — ale ja dobrze wiem, że koleżanki wcale wszystkiego same nie osiągnęły. Wiem, jak było naprawdę.
Jedna sprzedała samochód rodziców i kupiła za to kawalerkę. Druga przez lata też mieszkała z rodzicami — Oksanie rodzice opłacali czynsz, jedzenie, wszystko, dopóki nie uzbierała na wkład własny. A dziś opowiada mi, że „sama na wszystko zapracowała”.
U Natalii mama sprzedała działkę i oddała jej połowę pieniędzy — resztę dołożyła sama, ale mieszkanie kupiła dzięki temu, że miała już połowę kwoty. A mimo to opowiada, że wszystko z mężem osiągnęli samodzielnie.
Kiedy rozmowa znów schodzi na temat mieszkań i samodzielności, mam ochotę powiedzieć prawdę — ale wiem, że dziewczyny by się obraziły, więc milczę.
Zastanawiam się tylko: czy Wy naprawdę znacie wiele osób, które faktycznie osiągnęły wszystko same i teraz żyją jak pączki w maśle? Bo ja — szczerze — nie znam ani jednej. Każdy miał jakąś pomoc. Każdy. Choć nie wszyscy chcą to przyznać.
W dobrych rodzinach dzieci radzą sobie najlepiej — i to jest absolutnie normalne.
