Po śmierci ojca wyrzuciłam „macochę” z mieszkania. Rodzina twierdzi, że jestem bez serca. Ale ja mam inne zdanie
Kilka miesięcy temu zmarł mój tata. A ja, zgodnie z prawem, przejęłam mieszkanie w Krakowie, w którym mieszkał – i wyrzuciłam z niego kobietę, z którą spędził ostatnie piętnaście lat życia. Nazywała się Iwona. Według dalszej rodziny postąpiłam podle. Ale ja uważam, że zrobiłam to, co należało. Gdyby to ode mnie zależało, spałaby dziś pod mostem.
Moja mama, Magdalena, zmarła na raka, gdy miałam dziesięć lat. Ojciec – Stanisław – nie należał do ludzi, którzy potrafią żyć samodzielnie. Szybko zaczął szukać sobie towarzyszki życia. A ja? Krążyłam między jedną babcią z Kielc, a drugą z Tarnowa. Życie na walizkach, bez swojego kąta, stało się moją codziennością.
Ojciec przedstawiał mi różne kobiety. Chciał, żebyśmy się polubiły. Ale ja czułam, jakby zdradzał pamięć mojej mamy. Nie robiłam scen, ale i nie udawałam radości. Zresztą te kobiety długo nie zostawały. Aż do momentu, gdy w naszym domu pojawiła się Iwona.
Na początku wydawała się w porządku. Miałam wtedy piętnaście lat. Iwona była miła, wyrozumiała. Ale tylko na początku. Gdy poczuła się pewnie, zaczęła rządzić. Moje zdanie przestało się liczyć. Wprowadzała swoje porządki, a mnie traktowała jak przeszkodę.
Z premedytacją prowokowała konflikty. Robiła wszystko, żeby ojciec widział mnie jako problem. Gdy miałam wybuch emocji – co w wieku dojrzewania nie było trudne – ona potrafiła tak to ustawić, że wyglądałam jak nieobliczalna nastolatka. W końcu ojciec podjął decyzję: zabrał moje rzeczy i zawiózł mnie do babci do Skawiny.
Tam moje życie wywróciło się do góry nogami. Nowa szkoła, zerwane przyjaźnie, i świadomość, że ojciec wybrał Iwonę. Po jakimś czasie przestał mnie odwiedzać. Wrócił dopiero, kiedy byłam już dorosła.
W wieku 20 lat dostałam się na studia do Warszawy. Z ojcem znów zaczęliśmy się spotykać – niezbyt często, ale nasze relacje się poprawiły. Zapraszał mnie, żebym zamieszkała z nim, ale odmówiłam. Wolałam akademik niż powrót do przeszłości.
Wyszłam za mąż, urodziłam dziecko. Ojciec był kilka razy, żeby zobaczyć wnuka. A potem nagle zachorował. Leczenia, diagnozy, szpitale… i wreszcie – udar. Ostatecznie to my, ja z mężem, zabraliśmy tatę do siebie na Pradze Południe. Iwona nagle „musiała” wyjechać do swojej córki do Wrocławia – „pomagać przy wnuczce”. Tak się złożyło.
Ojciec zmarł trzy dni po powrocie do domu. Nie chciał być ciężarem, tak to widzę. Iwona przyszła na pogrzeb, lamentowała, robiła z siebie wdowę po stracie życia. Ale ani złotówki nie dała na pochówek. Całą organizacją zajmowaliśmy się my.
Mój świat się zawalił. Kochałam ojca, nawet jeśli był trudny. Przez kilka tygodni byłam jak w transie. Nawet na cmentarz Iwona nie przyszła posprzątać, zostawiła wszystko tak, jak było. Zrobiłam to sama.
Gdy emocje opadły, zgłosiłam się do notariusza. Mieszkanie – formalnie połowa należała już do mnie, zapisana przez babcię. Teraz także część ojca przeszła na mnie. Iwona nie miała żadnych praw. Nawet zameldowana była gdzie indziej.
Wyrzuciłam ją. Dosłownie. Próbowała się stawiać, straszyć sądem – ale nic z tego. Przyjechała policja, pokazaliśmy dokumenty. Musiała się wynieść. Z krzykiem, płaczem i dramatem. Ale bez podstaw prawnych – tylko wielkie oburzenie.
Najgorsze jednak było to, jak zareagowała dalsza rodzina. Ciotki z Nowego Sącza, kuzynki z Rzeszowa – wszyscy nagle uznali, że to ja jestem potworem. Bo Iwona im opowiedziała, że ja nawet nie pojawiłam się przy ojcu, że wszystko wzięłam po jego śmierci, a ona biedna dzień i noc czuwała przy jego łóżku.
Nie wierzę w przypadki. Wierzę w to, że każdemu los odpłaca według zasług. A jeśli komuś tak żal Iwony – niech ją sobie wezmą. Tylko mój numer niech wykreślą na zawsze.