Mój syn, jego żona i ja mieszkamy razem w moim własnym mieszkaniu. Sama tak chciałam, bo nie chciałam zostać sama na starość. We wszystkim im pomagam, robię wszystko w domu i staram się nie wtrącać w ich sprawy. Pewnego dnia, niedawno, wróciłam do domu pierwsza, syna jeszcze nie było, i cicho do mojego pokoju weszła synowa. Anna powiedziała, że ma poważną rozmowę i bardzo mnie zaskoczyła
Obecnie mieszkamy we trójkę w dwupokojowym mieszkaniu: mój syn, jego żona Anna i ja. Wszyscy chodzimy do pracy, zarabiamy, cały dzień jesteśmy zajęci, spotykamy się w domu głównie wieczorem.
Żyjemy nieźle, nie gorzej od innych ludzi. Oczywiście nie obywa się bez drobnych nieporozumień, ale kto ich nie ma w rodzinie? Jeśli wszystko jest cicho i gładko, to znaczy, że wszyscy są dla siebie obojętni – tak uważam. Nigdy nie spotkałam rodziny bez problemów.
Pisząc to teraz, myślę, że wszystko jest w porządku, ale nie, jestem teraz bardzo zmęczona. Zmęczona życiem z rodziną mojego własnego syna, bo często staram się rozwiązywać ich problemy razem z nimi. Mam wrażenie, że zabieram cały ich negatyw na siebie, oczyszczam ich z negatywnych emocji, ale wszystko złe zostaje w mojej duszy.
Syn i synowa mają około 30 lat, są małżeństwem od 3 lat, ale spotykali się od dawna. Teraz odkładają pieniądze na własne mieszkanie, chcą wziąć kredyt, ale na pierwszy wkład potrzebują sporej sumy, a procent jest bardzo wysoki.
Na razie nie spieszą się z dziećmi. Moje mieszkanie jest bardzo przestronne, jest miejsce na dziecko, mamy dużą kuchnię, gdzie wszyscy razem spotykamy się każdego wieczoru.
Ostatnio często staram się wychodzić z domu, chociażby na spacer czy na kawę z przyjaciółkami. Dlaczego? Bo jestem bardzo zmęczona rozwiązywaniem nieporozumień moich dzieci.
U nas ostatnio jakoś smutno, wiadomo, że teraz wszystkim jest ciężko, i widać to również w naszej rodzinie. Kiedy przychodzą z pracy, najpierw synowa Anna przychodzi do mnie i zaczyna narzekać, że mój syn nie zjadł jej naleśników rano, nie zadzwonił do niej w przerwie obiadowej, jak zawsze, i jeszcze jakieś drobne pretensje.
Ja sama ją uspokajam, proponuję pomóc w gotowaniu tego, co lubi mój syn, albo nie pozwalać sobą komenderować, niech je to, co jest, a jak nie chce, niech sam sobie gotuje śniadanie. Potem przychodzi syn Andrzej, a synowa milczy, nie chce z nim rozmawiać, obraża się.
Potem przychodzi do mnie Andrzej, mówiąc: porozmawiaj z moją żoną, wy kobiety, lepiej się dogadacie, nie możemy dojść do porozumienia. Idę, Anna mnie wysłuchuje, potem znowu biegnie do mnie, że wyprasowała Andrzejowi koszulę do pracy, a jemu nie trzeba było, bo nie powiedział wcześniej. Ciągle stoję między nimi. Zrozumiałam, że im jest tak bardzo wygodnie.
Na początku było mi miło, że jestem jak mediator, że traktują mnie z szacunkiem, słuchają mnie, a ja mam u nich autorytet. Prawdę mówiąc, syn i synowa oboje mają trudny charakter, nie ustępują sobie nawzajem, tacy są we wszystkim.
Zawsze starałam się ich pogodzić, spokojnie z nimi rozmawiać o wszystkim, a teraz ledwo się powstrzymuję – korzystają z mojej dobroci i cierpliwości. Przychodzą, wylewają na mnie cały swój negatyw, oburzenie i pretensje, potem się godzą i znowu śmieją się, idą do kawiarni czy kina, a ja nie mam już nigdy nastroju po ich problemach, leżę w swoim pokoju sama po ich kłótniach.
Rozumiem, że prawdopodobnie sama jestem winna, bo przyzwyczaiłam ich do takiego traktowania, mówiłam, że wszystko można rozwiązać spokojnie, słuchałam ich opinii, starałam się wszystko wygładzić. A teraz za to płacę.
Co robić? Jestem już nimi zmęczona, ale nie chcę im odmawiać i z nimi się kłócić. Chcę, żeby mieli silną rodzinę. Pomagam, jak mogę. Czekać, aż się wyprowadzą? Milczeć dalej?
Trudno mi się do tego przyznać, ale kiedyś marzyłam, żeby dzieci mieszkały ze mną, żeby nie być sama na starość, a teraz rozumiem, że jest mi z nimi ciężko i chcę, żeby się jak najszybciej wyprowadzili. Czy to jest słuszne z mojej strony? Może jestem po prostu egoistyczna
