– Ty w ogóle siedzisz na urlopie macierzyńskim i nic nie zarabiasz. Dlaczego niby miałbym cię o cokolwiek pytać? – szczerze dziwi się mój kochany mąż.
Mąż niedawno rzucił świetną frazę, która doskonale obrazuje jego prawdziwy stosunek do mnie. Oświadczył, że nie zamierza ze mną konsultować kwestii budżetu domowego, bo siedzę w domu na urlopie macierzyńskim i nic nie zarabiam. O tym, że część wydatków pokrywana jest z wynajmu mojego mieszkania, jakoś zapomniał.
Obecnie siedzę w domu z dzieckiem na urlopie macierzyńskim. Nasz syn za chwilę skończy półtora roku, więc jeszcze drugie tyle przede mną. Gdybym mogła zostawić dziecko dziadkom, z chęcią wróciłabym do pracy, ale nie mam takiej możliwości.
Mieszkamy z mężem w jego mieszkaniu. Jest położone w wygodnym miejscu – jemu łatwiej dojechać do pracy bez przesiadek, a ja mam blisko do przychodni dziecięcej, co bardzo mnie cieszy od półtora roku.
Ale mam też własne mieszkanie, które z powodzeniem wynajmuję, odkąd zamieszkaliśmy razem. Wpada z tego całkiem niezła suma. Gdyby nie to, to raczej nie ryzykowałabym pójścia na urlop macierzyński.
Mąż pracuje, nie próżnuje. Ja przed urlopem też pracowałam i czasem zarabiałam więcej niż mój małżonek. W naszej pracy były umowy kontraktowe, więc po udanym zamknięciu kontraktów można było dostać niezłą premię. Oczywiście, nie chwaliłam się tym, bo uważałam, że mężowi mogłoby być przykro. Dbałam o jego samopoczucie.
Gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, zaczęłam kalkulować, czy mogę sobie pozwolić na urlop macierzyński, żeby nie żyć o suchym chlebie. Pochodzę z bardzo niezamożnej rodziny, dlatego było dla mnie ważne, by moje dziecko nie miało takich problemów jak ja w dzieciństwie.
Przeliczyłam zasiłki, pensję męża, dochód z wynajmu mieszkania i byłam zadowolona. Nie będziemy szaleć, ale trzy lata przetrwamy bez skrajnych wyrzeczeń. Mąż po prostu cieszył się, że będzie dziecko i nie wchodził w finansowe szczegóły, albo ja o tym nie wiedziałam.
Mój urlop macierzyński oczywiście odbił się na naszych finansach, ale było to do przewidzenia. Ja ograniczyłam wydatki i wszystko się ustabilizowało. Czynsz i rachunki płaciłam z pieniędzy za wynajem, część produktów też kupowałam z tej kwoty, a resztę zapewniał mąż, jak to powinno być.
Jeszcze przed moim przejściem na urlop uzgodniliśmy, że będziemy się informować o większych wydatkach, bo mamy wspólny budżet i musimy wiedzieć, na co nas stać, a na co nie.
Na początku mąż trzymał się ustaleń, ale od pół roku toczę z nim bójki, bo wszelkie moje planowanie bierze w łeb, gdy on o czymś zapomni albo nie uzna za stosowne mnie poinformować o kosztownym zakupie, który mocno rzutuje na nasz niewielki budżet.
Kilka razy odpuściłam, chcąc zachować spokój w domu, cierpliwie tłumaczyłam, że tak nie można, kiedy idę do sklepu, a okazuje się, że nie ma pieniędzy. Tłumaczyłam, prosiłam, a on obiecywał, że to ostatni raz. Potem znowu to samo.
Ostatnio awantura była większa. Mąż wybuchnął:
– Ty siedzisz na macierzyńskim i nic nie zarabiasz. Dlaczego miałbym cię o cokolwiek pytać czy zdawać raport?
A może dlatego, że mamy wspólny budżet, w którym są też moje pieniądze? Na przykład z wynajmu mojego mieszkania mamy niezły zastrzyk gotówki. Bez tego byłoby naprawdę krucho. Choć i z tymi pieniędzmi bywa ciężko, jeśli mam być szczera.
Ale mąż zaczął mi wmawiać, że dochód z wynajmu to wcale nie są moje pieniądze, bo ja ich nie zapracowałam. I przypomniał, że mieszkamy w jego mieszkaniu. A niby gdzie mamy mieszkać z dzieckiem? I co to w ogóle za pokrętna logika?
Nie doszliśmy do porozumienia. Mąż uważa, że jest żywicielem i nie musi mnie pytać ani spowiadać się z wydatków. A moje wpływy z wynajmu się nie liczą, bo przecież nie pracuję, tylko „obijam się” w domu z dzieckiem. Mieszkanie samo się wynajmuje, bez mojego wkładu.
Zastanawiam się, co zrobić. Gdyby wyrzucić lokatorów z mieszkania, to będzie jeszcze ciężej, bo póki co siedzę na urlopie macierzyńskim.
Teraz rozmawiam z szefem, może pozwoli mi pracować zdalnie, bez sztywnego grafiku, wtedy wyrzucę lokatorów i przeprowadzę się do siebie. Jeśli nie, będę dalej myśleć.
O rozwodzie na razie nie myślę, ale muszę jakoś utrzeć mężowi nosa, zanim poczuje się zbyt pewnie.
