„Mówią, że Bóg patrzy na ludzi oczami psów” – historia, która chwyta za serce

— Spadaj! I dziękuj, że cię nie uśpiłem! – z trzaskiem zamknęły się drzwi samochodu. Auto odjechało z piskiem opon, zostawiając na poboczu drogi dużego, zziębniętego psa. A właściwie – szczeniaka. Pięć miesięcy, rasa owczarek środkowoazjatycki – jeszcze dziecko.

Zdezorientowany, zmarznięty, zaczął iść wzdłuż szosy. Gdzie jest dom? Gdzie właściciel? Nikt nie wołał. Nikt nie czekał.

Było zimno, ciemno. Nadchodził zmierzch, a z każdą minutą nadzieja w oczach szczeniaka gasła. Usiadł na poboczu i zawył – jak małe dziecko, które nagle zrozumiało, że jest zupełnie samo na świecie.

Jeszcze kilka dni temu mieszkał w ciepłym mieszkaniu. Miał człowieka – dobrego, czułego, kochającego. Mama psa zawsze powtarzała:

— Bóg zesłał nas na ziemię, żebyśmy strzegli człowieka. Kochali go bezinteresownie i bezwarunkowo. Mówią, że Bóg patrzy na ludzi oczami psów…

I pies wierzył w to święcie.

Niestety, wszystko się zmieniło. Człowiek, którego kochał, zniknął. Prawdopodobnie zmarł. Pies długo czekał, ale jego nieobecność była zbyt długa. W końcu przyszli ludzie – obcy, zimni.

— Trzeba się tego psa pozbyć – powiedziała kobieta.
— Już się tym zajmę – odpowiedział mężczyzna, zapinając smycz.

Zabrali go. Wypchnęli z domu. Wsadzili do auta i wywieźli do lasu.

Tam zostawili.

Zgubiony, zmarznięty, głodny szczeniak położył się przy drodze. Śnieg zasypywał go powoli. W końcu zasnął. W śnie znów widział swojego pana. Znów biegał po ogrodzie. Znów czuł ciepło dłoni.

Ale głos go obudził:

— Wstawaj, zamarzniesz!

Z trudem, obolały, ruszył dalej. Trafił do wioski. Ludzie zabrali go do obory i przywiązali łańcuchem. Miał pilnować domu.

Zamiast miłości – dostał baty. Zamiast miski – głód. Marzył tylko o czułości, o zabawie, o tym, co już znał.

Ale nie nauczył się nienawiści. Wiedział, że między człowiekiem a psem może być miłość.

Wkrótce uznali, że „się nie nadaje”. Oddali go jako stróża na bazę towarową.

Tam, przez wiele lat, na krótkim łańcuchu, w mrozie, w skwarze, w błocie – strzegł magazynu. Jego sierść zmatowiała, łapy pękały od mrozu, a łańcuch wrósł w szyję. Nie miał imienia. Nikt go nie głaskał. Nikt nie spojrzał w jego oczy.

Ludzie, których pilnował, nie byli ludźmi – byli tylko kalkulatorami. Żyli dla pieniędzy.

I wtedy pojawił się on – sprzątacz. Starszy mężczyzna. Zwykły człowiek z miłym spojrzeniem.

— Dzielny chłopak – powiedział, podając psu kanapkę. – Kiedyś miałem takiego jak ty…

To był pierwszy dotyk ciepła od lat.

Pies czekał na tego człowieka. Gdy przychodził, dzień miał sens. Gdy nie – świat znów stawał się pustką.

Aż pewnego dnia pojawił się ktoś inny. Nieznajomy. Z nienawiścią w oczach.

— Podaj psu to – powiedział do sprzątacza i podał siatkę z jedzeniem. – Otruć go chcą – zrozumiał sprzątacz. – Powiem, że nie żyje. Ale musisz uciekać!

Odciął łańcuch. Pies był wolny.

Ruszył w drogę. Kulejąc, z rany na łapie, z krwią na futrze.

Ludzie omijali go z obrzydzeniem.

Strzelano do niego z samochodu. Przeżył. Ale jego ciało i dusza były poranione. I choć już nie wierzył w świat, wciąż marzył o jednym: by ktoś przytulił. Choć raz.

Pewnego dnia padł przy stacji benzynowej. Po prostu – położył się, gotów umrzeć.

I wtedy zatrzymał się samochód. Wysiadła kobieta. Podeszła.

— Co się stało? – zapytała łagodnie. – Mogę ci pomóc?

Pies nie miał już siły. Ale spojrzał w jej oczy.

— Jedziemy do weterynarza. Pomożemy ci, kochany.

Zawahał się. A potem wstał. Ostatkiem sił. Wsiadł do samochodu.

Zasnął otulony kocem. Po raz pierwszy od lat spał spokojnie.

I może po raz pierwszy od dawna – uwierzył, że Bóg naprawdę patrzy na ludzi oczami psów.