– „On i tak cierpi po waszym rozwodzie, a ty jeszcze wyciskasz z niego alimenty!” – wrzeszczy była teściowa
Ostatnio pani Halina (moja była teściowa) postanowiła zrobić mi wykład, bo „śmiałam” domagać się od byłego męża alimentów. A właściwie – bo odważyłam się mieć pretensje, że w ogóle ich nie płaci.
Według niej, jej synek i tak wystarczająco się nacierpiał po rozstaniu, więc powinnam „dać mu spokój”.
No jasne, to takie proste! Wystarczy, że zabronię dziecku jeść, pić i rosnąć, zamknę je w szafie, a w tym czasie tatuś będzie dochodził do siebie po „traumie rozwodowej”.
Rozwód był z mojej inicjatywy. Miałam dość dźwigania całej rodziny na własnych plecach. On siedział w swojej „firmie”, zarabiał trzy grosze i nawet się tym nie przejmował. Po co miałby, skoro mieszkaliśmy w moim mieszkaniu sprzed ślubu, w lodówce zawsze coś było, rachunki opłacone, a na piwo i jakieś gadżety do gier jego pensji wystarczało.
Przyznaję – byłam naiwna. Karmiłam, poiłam, znosiłam wszystko i jeszcze nie marudziłam. Czekałam, że w końcu zrozumie, że jest głową rodziny i przejmie choć trochę odpowiedzialności.
Nawet narodziny dziecka go nie zmotywowały. Kiedy dowiedział się, że zostanie ojcem, obiecywał, że zmieni pracę, że „dla dziecka zrobi wszystko”. A potem – nic.
– „Nie naciskaj na niego, mężczyznom to dociera później” – pouczała mnie pani Halina, a ja wtedy wierzyłam.
Ale ani po roku, ani po dwóch nic się nie zmieniło. Gdyby nie moi rodzice, nie wiem, jak przetrwałabym macierzyński.
– „Teraz kryzys, a jak się zwolni i nie znajdzie pracy? Będziecie siedzieć bez grosza!” – straszyła mnie teściowa.
W końcu miałam dość. Zapisałam dziecko do żłobka, wróciłam do pracy rok wcześniej, w domu dalej robiłam wszystko sama, a mąż… albo leżał na kanapie, albo siedział przy komputerze.
Rozmawiałam z nim poważnie kilka razy, ale poza pustymi obietnicami nic się nie zmieniało.
Teściowa ciągle powtarzała, że „za bardzo naciskam”, bo „mężczyźni tego nie lubią”. A mój mężczyzna lubił tylko dobrze zjeść, długo spać i żyć tak, żeby się nie przemęczyć. Ani w domu pomóc, ani z dzieckiem, ani problemu rozwiązać.
Przykład? Pralka się popsuła – mówię, że trzeba kupić nową, pieniędzy brak. On na to, że „pomyśli, co zrobić”. I wymyślił: raz w tygodniu jeździć do mamy prać.
Ja po prostu poszłam do sklepu, wzięłam pralkę na raty, zamówiłam dostawę i montaż. Nie zamierzałam prać ręcznie ani kursować do teściowej.
Wtedy dotarło do mnie, że mam dość dźwigania na plecach kogoś, kto zamiast wspierać – dokłada problemów. Powiedziałam, że się rozwodzimy i jasno wymieniłam powody. On próbował mnie przekonać tekstem, że „dziecko powinno mieć pełną rodzinę” i że „mnie kocha” – ale to już nie działało.
Dałam mu miesiąc na znalezienie lepiej płatnej pracy, zaangażowanie się w wychowanie córki i naprawę drobnych spraw w domu. W tym czasie dowiedział się nawet, gdzie jest przedszkole (!) i dwa razy coś powiesił na ścianie.
A potem zapał zgasł. Znów wymówki. Złożyłam pozew o rozwód i od razu o alimenty – wiedziałam, że i tak łatwo nie będzie.
Teściowa przychodziła prawie codziennie, żeby mnie „nawrócić” i namówić na kolejną szansę dla jej synka. Widocznie dorosły chłop znów siedzący jej na karku wcale jej nie cieszył.
A teraz wydzwania, że jej syn ma małą pensję, że popadł w depresję po rozwodzie i że wysłałam do niego komornika.
Tylko… z czego ta depresja? Zmieniło się tyle, że przesiadł się z jednej szyi na drugą, a komputer z grami stoi teraz w innym pokoju.
Może i pani Halinie jest ciężko, ale to nie są moje problemy. Niech sobie swojego synka pociesza – przecież „mężczyźni tego potrzebują”.