Z moim mężem zawsze powtarzamy naszym dzieciom: „Tutaj wszystko jest nasze. Twojego – nic tu nie ma.” Mieszkanie kupiliśmy sami, samochód też. Dzieciom pomagać nie zamierzam – ani złotówki. Jak dorosną, spakuję im walizkę i pokażę drzwi

– Od kiedy nasze dzieci się urodziły, powtarzamy im jedno i to samo: tu nic nie jest wasze, wszystko jest nasze! – mówi z dumą 35-letnia Grażyna. – Niech od początku wiedzą, że w życiu nie mogą liczyć na nikogo, tylko na siebie.

Grażyna ma dwoje dzieci, oboje w młodszych klasach szkoły podstawowej. Rodzina uchodzi za bardzo porządną – zgodni, dobrze sytuowani, można powiedzieć: wzorowa rodzina z dużego miasta. Grażyna nie pracuje zawodowo, zajmuje się domem i rozwojem dzieci. Mają wszystko – zajęcia dodatkowe, wyjazdy, nowoczesne gadżety, a każde dziecko ma swój pokój.

– No właśnie, co znaczy „swój pokój”? – śmieje się Grażyna. – Swój to będzie wtedy, kiedy sami pójdą do pracy i kupią sobie mieszkanie. To, w czym teraz mieszkają, należy do nas. Chcę, żeby rozumieli to już dziś: nic w życiu nie spada z nieba. My z mężem wszystko zdobyliśmy ciężką pracą, od zera. Nikt nam nic nie dał, więc oni też powinni nauczyć się sami osiągać swoje.

Kiedy znajomi słyszą te słowa, śmieją się:
– Czyli co, w dniu osiemnastych urodzin spakujesz im walizkę i wywalisz z domu?

– Nie, no coś ty – odpowiada poważnie Grażyna. – Niech skończą studia, wtedy zobaczymy. Ale gdzieś około dwudziestego drugiego roku życia – o tak, wtedy dostaną walizkę i w drogę! Niech zaczynają dorosłe życie, tak jak my zaczynaliśmy. Ja też, póki zarabiałam, nie widziałam niczego poza obowiązkami i rachunkami. Utrzymywać dorosłych dzieci nie mam zamiaru – chcę jeszcze pożyć dla siebie.

Nie wiem, czy Grażyna ma rację. Ja, szczerze mówiąc, nawet na emeryturze wciąż pomagam swoim dzieciom. Odkładam dla nich każdą złotówkę, choć sama muszę na sobie oszczędzać. Ale cóż – jestem matką. A kto im pomoże, jeśli nie ja?