Moje dwie wnuczki wychowałam właściwie od pieluch. Wszystko dla nich robiłam: prowadzałam do przedszkola, potem do szkoły, na zajęcia dodatkowe. Uczyłam je porządku. W domu mogły podjadać ciastka i cukierki, jeść w pokojach. U mnie – rygor: śniadanie, obiad, podwieczorek, kolacja. Zero przekąsek. Jemy tylko w kuchni, przy stole. Żadnych bajek, żadnego wylegiwania się do południa. Zdrowy człowiek w dzień nie powinien leżeć bezczynnie. Zachęcałam je do czytania i opowiadania przeczytanego. Nauczyłam je szycia, robienia na drutach, pieczenia ciastek, sprzątania. Każda miała swoje obowiązki. Nigdy się nie nudziłyśmy! A teraz jestem już starsza, dzieci nie chcą, żebym im pomagała, nawet nie jedzą moich potraw… A ostatnio miałam urodziny — i wnuczki nawet do mnie nie zadzwoniły

– Wychowałam te moje dwie wnuczki od maleńkości – opowiada moja znajoma, pani Halina. – Teraz mają 14 i 10 lat. Dorosły… i jakby o mnie zapomniały. Nie dzwonią, nie piszą. A przecież całe ich dzieciństwo byłam przy nich. Z przedszkola odbierałam, na przedstawienia chodziłam, lekcje z nimi robiłam. Do muzeów i teatrów je zabierałam – bo rodzice wiecznie w pracy.

Syn pani Haliny ma prawie 40 lat, a Kasia i Zosia to jego córki. Syn z rodziną dawno wyprowadził się na swoje. Dopiero niedawno spłacili kredyt za dwupokojowe mieszkanie. W praktyce już za małe, więc myślą o kolejnym kredycie.

– Znowu będą brać kredyt! – wzdycha pani Halina. – Wieczni dłużnicy…

Choć ich to specjalnie nie przeraża — dziewczynki są już duże, radzą sobie same. Same wrócą, zjedzą, przygotują się do szkoły, pójdą na zajęcia.

Kiedyś było trudniej. Dziewczynki często chorowały, zostawały w domu na zmianę. Niania była tylko popołudniami, żeby odebrać z przedszkola i poczekać na rodziców. Całego dnia nie mogła pracować, a na pełen etat młodzi nie mieli pieniędzy.

I nie wiadomo, jakby to wszystko pogodzili, gdyby nie pani Halina — zawsze gotowa pomóc. To ona zostawała z wnuczkami, gdy były chore, prowadzała je do lekarza, odbierała ze szkoły. Gdy Kasia poszła do pierwszej klasy, pani Halina była już na emeryturze i codziennie ją odbierała. Potem — tak samo Zosię.

– Nie siedziały do siódmej w świetlicy jak inne dzieci! – opowiada pani Halina. – Wracały do domu, jadły obiad, odrabiały lekcje w ciszy, a ja je jeszcze dopieszczałam czymś smacznym.

Halina jest osobą bardzo obowiązkową, więc synowa i syn mieli do niej pełne zaufanie.

– Tak bardzo się o nie starałam – mówi. – Uczyłam porządku, pilnowałam, żeby wszystko było według zasad. Żadnego jedzenia po pokojach, żadnych bajek w dzień. Pracowały, czytały, pomagały w domu. Każda miała swoje obowiązki. Naprawdę wkładałam w to całe serce.

Aż dwa lata temu syn powiedział: „Mamo, dziękujemy, już nie trzeba. Dziewczynki same wracają, jedzą, uczą się. Radzą sobie”.
I od tamtej pory — koniec. Wnuczki jakby urwały kontakt.

– Dlaczego one nigdy nie zadzwonią? – mówi ze smutkiem pani Halina. – Niewdzięczne! Wychowałam je, a one nawet życzeń nie złożą!

– Mamo, przecież dzwoniliśmy razem! – tłumaczy syn.

– Ja nie chcę „razem”! – odpowiada dotknięta. – Chcę usłyszeć od Kasi i Zosi jedno „wszystkiego najlepszego”, własnym głosem. Czy ja tak dużo wymagam?

– To może sama zadzwoń? – proponuje syn. – Doładuję ci telefon.

– To nie o pieniądze chodzi! – oburza się Halina. – To one powinny zadzwonić. One! Zainteresować się moim zdrowiem, zapytać, jak się czuję… Przecież ja już nie mam czterdziestu lat!

Synowa tylko wzdycha.

– Też mi mówiła, że wnuczki nie dzwonią. Ale co ja mogę? Halina nie potrafiła zbudować z nimi relacji, która dawałaby im chęć, żeby same chciały zadzwonić. Dobra jest, owszem, ale trudna. Wszystko według planu, według zasad. Uczyła je robótek ręcznych, choć one tego nie cierpiały… I to jej ciągłe „trzeba”, „powinnaś”, „nie rób tak”. Tak, bardzo nam pomogła i jesteśmy wdzięczni. Dzieciom mówimy o niej dobrze.
Ale zmuszać je do telefonów? Po co? Uczuć nie da się wymusić.