Dla córki i zięcia byłam „w porządku”, dopóki przychodziłam do nich, sprzątałam, gotowałam obiady i zajmowałam się wnuczką. A potem zaproponowałam zięciowi, żeby w końcu wzięli się za remont, bo mieszkanie mają przecież z rynku wtórnego. I chyba od tego momentu wszystko zaczęło się psuć. Zięć stwierdził, że za dużo rządzę i wtrącam się w nie swoje sprawy. A to był dopiero początek

Jestem z tych mam, które zawsze są gotowe pomóc. Moja jedyna córka wyszła za mąż wcześnie — miała dziewiętnaście lat, zięć niewiele więcej, dwadzieścia dwa. Tłumaczenie im czegokolwiek nie miało sensu, bo mieli „wielką miłość”. Zięć był spoza naszego miasta, nie miał gdzie mieszkać, więc jeszcze przed ślubem zamieszkał u mnie. Na początku dogadywaliśmy się świetnie — oni w swoim pokoju, ja w swoim.
Ślub, a miesiąc później córka oznajmiła, że spodziewają się dziecka i że czas pomyśleć o własnym mieszkaniu.

Skontaktowałam się ze swatami — ustaliliśmy, że dorzucimy młodym po połowie. Jego ojciec pracuje w branży naftowej, zarabia dobrze. Ja też dołożyłam swoje oszczędności, zadzwoniłam nawet do mojego byłego męża, ojca córki, z którym rozstałam się dawno temu. Myślałam, że odezwie się w nim sumienie, ale usłyszałam, że „alimenty zapłacone, wystarczy”.
Trudno. I tak zebraliśmy sporą kwotę, zięć wziął jeszcze kredyt i udało się kupić niewielkie, ale własne M z rynku wtórnego.

Kiedy córka urodziła, było jej ciężko. Potrzebowała pomocy, więc ja latałam do nich przy każdej wolnej chwili: sprzątałam, gotowałam. Tylko że leżenie w łóżku stało się u niej nawykiem — zaczęła przesadzać, żeby mnie „sprowadzić”, żebym zrobiła to czy tamto.

Gdy wnuczka trochę podrosła, czasem dawałam młodym wolny weekend, a sama z nią zostawałam. Wtedy jeszcze wszyscy byli ze mnie zadowoleni.

A potem zaproponowałam ten nieszczęsny remont. Przecież trzeba było to kiedyś zrobić, zwłaszcza że mieszkanie było mocno „do odświeżenia”. Zięć marudził, że jest wiecznie zmęczony, po pracy chce tylko spać, a nie bawić się w remonty.

Więc wzięłam to na siebie. Przywiozłam im tapety, farby i pół bagażnika innych rzeczy. Wysłałam córkę z wnuczką na kilka dni do mnie, zatrudniłam fachowców i sama za wszystko zapłaciłam.
I chyba wtedy stałam się „tą złą”. Zięć zaczął mówić, że rządzę, że się wtrącam i że „to jego dom, a nie mój”. Ale to dopiero początek.

Po remoncie między nami jakby „przebiegł czarny kot”. Zdziwiłam się, że przestali prosić mnie o pomoc przy wnuczce. Okazało się, że biorą opiekunkę na wieczory, a sami wychodzą — bo zięć uznał, że „nie zasługuję, żeby zajmować się dzieckiem”. Zabolało mnie to, ale mimo wszystko zaprosiłam całą rodzinę na moje urodziny. Przyszła tylko córka z wnuczką. Powiedziała, że mąż „jest w pracy”.

Zadzwoniłam do niego — oznajmił, że śpi i nawet nie złożył życzeń. Bolało. Następnego dnia poszłam do nich, chciałam porozmawiać spokojnie. Nic z tego. Zięć oznajmił mi wprost, że „od urodzenia dziecka go męczyłam swoimi porządkami i nakazami”, a remont był ostatnią kroplą.

Teraz on tu rządzi i mam się nie wtrącać w jego rodzinę. Kiedy zapytałam, jak może tak mówić, skoro dołożyłam się do ich mieszkania, odpowiedział, że to była „część dla córki”, że on mnie o nic nie prosił i wszystko było dobrowolne — a kredyt spłaca on, więc „o co mi chodzi”.

Nie wiem, może powiedziałam coś za dużo. Wyszłam, trzasnęłam drzwiami. Po dwóch dniach trochę mi przeszło i sama zadzwoniłam do córki. Odebrała zapłakana i powiedziała wszystko, co miała na sercu: że TO JA jestem winna temu, co się dzieje, że mąż myśli o rozwodzie, że im się wali życie — przeze mnie.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Poprosiłam, żeby dała mi chociaż porozmawiać z wnuczką, która ma już trzy latka. Odmówiła. Powiedziała, żebym nie przychodziła i nie dzwoniła… przynajmniej na razie.

I teraz siedzę i płaczę. Całe życie żyłam dla nich — szczególnie dla wnuczki. A teraz dla kogo? I za co mnie tak potraktowali? Przecież chciałam dobrze…