Do teściowej jeździliśmy raz w tygodniu. Zawsze woziliśmy ze sobą zakupy „na dwie rodziny”, bo starszy brat męża z żoną i trzema córkami mieszkali blok obok i byli u pani Anny Staśkiewicz niemal codziennie. W końcu jednak zauważyłam, że wszyscy oczekują od nas więcej, niż mogliśmy dać – i zdecydowałam się ograniczyć kontakty z rodziną męża
Poznałam teściową, gdy z Piotrem chodziliśmy dopiero kilka miesięcy. Weszłam z nim do mieszkania, a z pokoju wyszła jego mama.
– Witaj, Zosiu, jestem ciocia Ania – mama Piotra – uśmiechnęła się serdecznie.
Ale ja wiedziałam już, że z teściowymi bywa różnie… Uśmiechnęłam się grzecznie i odpowiedziałam:
– Dzień dobry, pani Anno, jestem Zofia.
Ku mojemu zdziwieniu bardzo ją polubiłam. Była prosta, życzliwa, uprzejma.
Minął rok z kawałkiem. Zamieszkaliśmy z Piotrem razem, bez ślubu. Z mamą Piotra dogadywałyśmy się świetnie. Jeździliśmy do niej raz na tydzień, nocowaliśmy i następnego dnia do południa wracaliśmy. Zawsze przywoziliśmy torby z zakupami, bo wiedzieliśmy, że i brat z rodziną wpadnie „na gotowe”.
Teściowa często narzekała, że ma ich dosyć – ale przecież nie potrafiła odmówić. Szkoda jej było wnuczek, bo rodzice nadużywali alkoholu. Dlatego ja, widząc tę sytuację, przywoziłam dziewczynkom drobne prezenty.
Szybko się jednak okazało, że bratowa zaczęła to traktować jak obowiązek. Zamawiała wręcz, co mamy kupić.
– Wy nie macie dzieci, macie dwie pensje, wam nie ubędzie – powtarzała.
A przecież my zarabialiśmy niewiele! Kiedyś więc pojechaliśmy tylko z makaronem, kurczakiem, paczką sucharów i taniej herbaty. Teściowa speszyła się, a brat z rodziną – którzy akurat „przypadkiem” przyszli – byli wyraźnie rozczarowani.
Dziewczynki od razu zaczęły pytać:
– Mamo, a gdzie moje spinki do włosów? Przecież mówiłaś, że ciocia Zosia kupi!
– A ja miała dostać dużą paczkę flamastrów i kolorowankę! – dodała druga.
Najmłodsza tylko zajrzała do torby, nic nie znalazła i rozpłakała się. A nas zaczęto wyzywać od niewdzięczników i bez serca.
Kiedy w końcu poszli, teściowa usiadła i powiedziała:
– Tak nie można, kochani. Dzieci są niewinne. Najpierw się coś obiecuje, a potem im się odmawia.
Tyle że to nie my im obiecywaliśmy, tylko ich rodzice! A prezenty to przecież nie obowiązek. Reszta wieczoru upłynęła w nieprzyjemnej ciszy.
Od tego czasu jeździliśmy coraz rzadziej – raz na miesiąc, czasem rzadziej, bez nocowania.
Potem zaszłam w ciążę. Postanowiliśmy z Piotrem powiedzieć rodzicom osobiście. Kupiliśmy trochę jedzenia, by zrobić mały poczęstunek. Teściowa niby się ucieszyła, ale bez większego entuzjazmu. Brat i bratowa ledwie wysyczeni „gratulacje”.
Nazajutrz teściowa dopytywała o szczegóły – który to tydzień, czy byłam już u lekarza, czy robiłam USG.
– Ale pamiętaj, żeby tym razem nie była to dziewczynka – powiedziała. – Przecież u brata są już trzy.
Nie wytrzymałam:
– To moje pierwsze dziecko, i obojętnie, czy chłopiec, czy dziewczynka – byle zdrowe!
– Już nawet słowa powiedzieć nie można, bo zaraz się obrażasz – obruszyła się teściowa.
Znowu wróciłam z ciężkim sercem. Pojechaliśmy tam dopiero, gdy urodziła się nasza córeczka. Teściowa przyjechała na wypis ze szpitala z prezentami i przeprosiła. Przez chwilę wydawało się, że będzie lepiej. Niestety, pół roku później zmarła.
Do dziś nie wiem – była dobrą czy złą teściową. W naszym życiu były i jasne chwile, i trudne sytuacje. Może to wpływ rodziny, może własne słabości. Ale jedno wiem na pewno:
Im bliżej rodzina mieszka, tym większy dystans powinien być zachowany. I że na cudzym grzbiecie do raju się nie wjedzie.
Może moja historia będzie przestrogą dla młodych dziewczyn – żeby od razu stawiać granice.