Kiedy mąż codziennie rozliczał paragony ze sklepu – i w końcu powiedziałam „dość”
Zawsze byłam niezdecydowana, jeśli chodzi o ślub. Na każdym rodzinnym spotkaniu słyszałam: „Kiedy wreszcie się ustatkujesz?”. Aż poznałam Bartosza – mężczyznę o dwanaście lat starszego, z poważną pracą w urzędzie miasta Brzeg Dolny. Po dwóch miesiącach spotkań poprosił mnie o rękę i… zgodziłam się.
Już od pierwszych dni małżeństwa pojawiły się tarcia. Bartosz rzucał mi pod nogi uwagi o „niepotrzebnych” wydatkach i regularnie przeglądał paragony z zakupów, które robiłam w osiedlowym sklepie „U Krysi”. To stało się jego ulubionym sposobem „spędzania wolnego czasu”.
Pamiętam, gdy przygotowałam kolację – pierogi ruskie i barszcz czerwony – a on zapytał, czy naprawdę nie lepiej byłoby zamiast pierogów kupić tańsze kluski ludziki. Spojrzał na mnie tak, jakbyśmy jedli najszlachetniejsze francuskie przysmaki, choć przecież była to tylko nasza codzienna kuchnia.
Taka kontrola wydatków ciągnęła się dzień w dzień. Wyczerpało mnie to, ale przebolałam jeszcze kilka miesięcy, aż do zeszłorocznego Sylwestra. U mnie w domu zawsze było biało-czerwono: mama z Ostrowa Wielkopolskiego stawiała bogate świąteczne stoły. Postanowiłam przywrócić tradycję i zamówić łososia norweskiego. Gdy kupiłam go w Delikatesach Centrum, a potem zaczęłam przygotowania, usłyszałam standard:
„Przecież możemy zjeść tańszą makrelę, po co ten luksus?”
I oczywiście – znowu paragony. Dwie godziny prywatnego śledztwa w kuchennych reklamówkach i dwa tygodnie milczenia z jego strony.
Wtedy zdecydowałam: czas na rozwód. Bartosz nie protestował. Nie mieliśmy dzieci ani wspólnych kredytów, więc formalności poszły gładko. Wyprowadziłam się do rodzinnego domu w Koźminku i – dzięki dotychczasowym oszczędnościom – mogłam wynająć własne, przytulne lokum.
Dziś wiem jedno: pieniądze są po to, by z nich korzystać, zwłaszcza na to, co sprawia przyjemność. A codzienne rozliczanie każdego wydanego złotego to nie partnerstwo, lecz domowy reportaż o braku zaufania.