Kiedy powiedziałam, że potrzebuję nowych dżinsów na spacery z synem, mąż odpowiedział, że mogę pójść do lumpeksu i coś sobie wybrać. A najlepiej — nosić stare spodnie, bo „nie ma co wydawać”. Do mojej dyspozycji jest tylko moja pensja. Marek zamyka się ze swoją mamą Haliną w pokoju i omawiają budżet naszej rodziny, a ze mną nikt niczego nie konsultuje

Marek wydawał mi się tak szczery i dobry, że kiedy dopiero się spotykaliśmy, nawet do głowy by mi nie przyszło, że będę u niego wypraszać pieniądze absolutnie na wszystko — nawet na jedzenie. Zaczęło się u nas jak u wszystkich. Na randki przychodził z drobnymi, ale miłymi prezentami: skromnym świeżym bukiecikiem i tabliczką czekolady. Często chodziliśmy do jakiejś małej, przytulnej kawiarni — i zawsze płacił on. Wtedy nie uwierzyłabym, że mój przyszły mąż okaże się tak skąpy w życiu rodzinnym.

Byliśmy bardzo młodzi, a jego kariera dopiero się rozkręcała. Marek pracował jako sprzedawca w sieciowym sklepie z elektroniką, a ja w szkolnej bibliotece. Halina, mama Marka, przyjęła mnie słowami: „Zobaczymy, jak będzie”.

Nie liczyłam na szczególny entuzjazm z jej strony. Jestem spokojną, prostą osobą — myślałam, że jakoś się dotrzemy. Po ślubie wprowadziłam się do domu Marka i jego mamy. Postanowiliśmy odkładać na własne mieszkanie. I wtedy się zaczęło. Moja pensja szła na rachunki, dojazdy do pracy, a jeszcze trzeba było kupować jedzenie.

Oczywiście nie starczało, więc musiałam prosić Marka. A on na to: „Ucz się oszczędzać, zbieramy na mieszkanie”. Kariera męża ruszyła ostro w górę — został starszym menedżerem. Zarobki wzrosły, a ja wciąż liczyłam każdą złotówkę.

Urodził nam się syn. I znów to samo: żebym „nie wydawała pieniędzy na pieluchy i ubranka”, teściowa wyciągnęła z pawlacza stare rzeczy Marka. Stamtąd pojawiły się też zabawki, krzesełko do karmienia i wiele innych rzeczy. Chcieli nawet przynieść z piwnicy wózek. Na to już nie mogłam się zgodzić, więc uderzyłam w ich dumę: że sąsiedzi zobaczą i pomyślą, że nie stać nas na nic.

To zadziałało. Mój syn dostał nowy wózek i nowe ubrania na spacery. Pieluchy kupowaliśmy tylko wtedy, gdy trzeba było jechać do lekarza albo gdy zimą wychodziliśmy na dłużej. Oszczędzaliśmy i oszczędzaliśmy — na mnie i na dziecku. A u męża wszystko było w porządku: kolejne awanse w pracy i nowe rzeczy — zegarek, telefon, garnitur.

Kiedy powiedziałam, że potrzebuję nowych dżinsów na spacery z synem, mąż stwierdził, że mogę iść do lumpeksu. A najlepiej w ogóle chodzić w starych spodniach, bo „nie ma co się rozrzucać”. Wiedziałam, że to nie jest normalne, ale dokąd miałam pójść z małym dzieckiem? Więc znosiłam to.

Kupiliśmy mieszkanie i wreszcie wyprowadziliśmy się od teściowej. Tylko że miałam wrażenie, jakby ona przeprowadziła się razem z nami. Myślałam, że w końcu będę gospodynią we własnej rodzinie. Ale nie. Do mojej dyspozycji znów była tylko moja pensja. Marek zamyka się z mamą w pokoju, omawiają budżet, a ja jestem jak powietrze. Gdy syn potrzebuje nowych ubrań czy butów, teściowa przynosi kolejną partię starych rzeczy Marka.

Nie wytrzymuję już tego. Po raz kolejny tłumaczę, że dziecko będzie obiektem żartów, że dziś wstyd chodzić w takich ubraniach. Dopiero wtedy Marek daje pieniądze. On jeździ nowym samochodem, a ja z synem — autobusem. Jestem tym wszystkim potwornie zmęczona.

Zdarza się, że mąż ma świetny nastrój po kolejnym awansie (w biznesie radzi sobie naprawdę dobrze) i kupuje mi nowe ubrania albo biżuterię — ale znowu po to, żebym poszła z nim na ważne spotkanie. Zdarzają się też bardzo dobre rodzinne wieczory — zwykle wtedy, gdy teściowej nie ma w mieście, bo jedzie do sanatorium. Swoją drogą, ten wyjazd zawsze opłaca mój mąż.

Coraz mocniej czuję, że tak nie da się żyć. Zaczęłam więc odkładać pieniądze „na czarną godzinę” — jeśli kiedyś naprawdę nie wytrzymam, będę miała chociaż coś na start. Czasem jest mi tak przykro, że aż wstyd o tym mówić: mąż zabiera partnerów do drogich restauracji, a ja w domu liczę ciasteczka i jabłka, żeby dziecku starczyło na tydzień. Gdybym komuś opowiedziała, pewnie by nie uwierzył.

I jak mam żyć dalej? Co robić?