Moi rodzice mają dziś prawie siedemdziesiąt lat, więc kiedy przyjeżdżam do nich z dziećmi, jest im naprawdę trudno nas ugościć. A jednak wciąż uparcie nas zapraszają. Obrażają się, gdy odmawiamy – że niby nie chcę przywieźć wnuków, że tęsknią, że tak się nie robi. Tłumaczę, że z mężem mamy sprawy na weekend i nie damy rady przyjechać, a w odpowiedzi słyszę: „zawsze macie coś ważniejszego niż rodzice”. A gdy już przyjedziemy – scenariusz jest zawsze ten sam
– Tak się złożyło, że moi rodzice późno mnie urodzili, a ja sama też nie zostałam mamą wcześnie. W efekcie moi rodzice mają dziś prawie siedemdziesiąt lat. U większości ich rówieśników wnuki są już studentami albo dorosłymi ludźmi. A moje dzieci mają dopiero pięć i dwa lata. Są głośne, ruchliwe, niesforne. To, że wnuki są dla rodziców ciężarem, akurat potrafię zrozumieć – opowiada 35-letnia Inna.
– Nikt im nie zabrania biegać, krzyczeć, skakać po kałużach, brudzić ubrań i tak dalej. A moich rodziców to doprowadza do szału. Są starsi, bardzo konserwatywni i po prostu źle znoszą obecność małych dzieci.
Inna nie obarcza swoich starszych rodziców opieką nad wnukami. Radzi sobie sama, oczywiście z pomocą męża. Problem w tym, że mąż pracuje, więc tej pomocy nie ma zbyt wiele. Często nie zdąża nawet na wieczorne usypianie synów – wraca, gdy dzieci już śpią. Cały ciężar domu i opieki nad dziećmi spada więc głównie na nią.
Obecnie młoda mama jest na drugim z rzędu urlopie macierzyńskim i w zasadzie już się do tego trybu życia przyzwyczaiła. Z równowagi wybijają ją tylko ciągłe wyrzuty ze strony mamy i taty, że nie przywozi im wnuków i rzadko ich odwiedza.
– Zima już się kończy, wszystkie święta minęły, a wy byliście u nas przez dwa miesiące raptem półtora raza – żali się mama Inny.
I może nie byłoby w tym nic złego, gdyby te „półtora spotkania” z wnukami nie kończyły się zawsze w napiętej atmosferze. Inna doskonale to pamięta. Gdy tylko czuje, że atmosfera gęstnieje, łapie dzieci, torby i szybko znajduje „ważny powód”, by natychmiast wracać do domu.
Rodzice wytrzymują z wnukami najwyżej pół godziny. Potem zaczyna się ciche niezadowolenie i burczenie pod nosem. Zdaniem babci dzieci zachowują się fatalnie: nie siedzą spokojnie na krzesełkach, szturchają się, hałasują, przerywają dorosłym, wszędzie wchodzą bez pozwolenia, nie chcą jeść tego, co im podano, domagają się słodyczy, rozrzucają zabawki i połamały kwiaty na podwórku.
– Nasze dzieci były zupełnie inne – wzdycha mama Inny. – Trzeba je choć trochę wychować, bo są kompletnie nie do opanowania!
Trzeba przyznać, że część uwag babci jest całkiem słuszna – ale to przecież dzieci. Trzeba z nimi rozmawiać, bawić się, uczyć, poświęcać im czas. Dziadkowie niezbyt to potrafią, a co ważniejsze – nie bardzo chcą tracić swój cenny czas, gdy wokół jest tyle „ważniejszych” zajęć. Trzeba pielić, obsypywać grządki, podlewać ogród, a nie siedzieć bezczynnie z zabawkami na tarasie.
Gośćmi zajmować się też specjalnie nie chcą.
– Tylko jednego nie rozumiem: po co w takim razie zapraszają nas tak uporczywie? – dziwi się Inna. – Nikt by nie biegał po grządkach, nie hałasował i nie wnosił piasku do domu.
– Słuchaj, a po co w ogóle tam jeździsz i wozisz dzieci, skoro widzisz, że nie jesteście mile widziani? Wszyscy się męczą: starsi ludzie są zmęczeni, ty jesteś cały czas spięta. Komu są potrzebne takie wizyty? Zapraszają – podziękuj i rób swoje. Powiedz: „na pewno kiedyś przyjedziemy”, tylko nie w ten weekend i nie w następny.
– To nie takie proste – wzdycha Inna. – Oni naprawdę naciskają. Obrażają się, gdy odmawiamy, prawie do łez – że nie chcę przywieźć wnuków, że tęsknią, że tak nie wolno. Mówię, że z mężem mamy sprawy na weekend i nie możemy przyjechać, a słyszę w odpowiedzi: „zawsze macie coś ważniejszego niż rodzice”.
