Moje rzadkie wizyty u syna zawsze wiązały się z wymuszonym uśmiechem synowej i kolejnym ciastem z supermarketu. Już wtedy zrozumiałam, że mój syn niestety nie trafił najlepiej, jeśli chodzi o wybór żony
Synowa dobrze się urządziła – niewiele robi w domu, prawie nie gotuje. Ma tylko matkę i siostry gdzieś na wsi, ale one też raczej nie pomagają.
Zawsze myślałam, że nigdy nie będę się wtrącać w życie syna, ale sytuacja rozwinęła się tak, że jako matka czuję się po prostu zobowiązana mu pomóc.
Mój syn ożenił się sześć lat temu. Przywiózł sobie dziewczynę ze wsi. O takich jak ona mówi się, że idą po swoje i nie cofną się przed niczym. Od początku podporządkowała sobie mojego syna. Wszyscy to widzieli, tylko nie on. Próbowałam jakoś wpłynąć na ich relację, ale szybko mi jasno powiedziano, żebym się nie wtrącała.
Nie dyskutowałam. Mieszkali w innym mieście, pracowali, wynajmowali mieszkanie. Od czasu do czasu przyjeżdżali z wizytą. Moje rzadkie odwiedziny wyglądały podobnie: wymuszona uprzejmość synowej i ciasto z plastikowego opakowania. Z opowieści syna wiedziałam, że żona nie rozpieszcza go domowym jedzeniem, pracuje na pół etatu w rejestracji przychodni tylko „dla pozoru”, a większość obowiązków w domu spada na niego.
Nie może jednak nic powiedzieć, bo się jej boi. Tak przynajmniej to wygląda. A mnie, jako matce, jest bardzo przykro to obserwować.
Czas leci, dzieci brak. Nie spieszy się jej do macierzyństwa, chociaż nie raz poruszaliśmy ten temat. Mnie odpowiada wprost, że to nie moja sprawa. Synowi tłumaczy, że „jeszcze nie czas”. Milczałam, nie chciałam się mieszać w ich sprawy.
Minęło sześć lat od ślubu. Niedawno syn stracił pracę – firma przeprowadzała zwolnienia grupowe. Próbował znaleźć coś nowego, ale bez powodzenia. Zaczęło brakować pieniędzy.
Zaproponowałam im, żeby wrócili do naszego miasta, poszukali pracy tutaj, a póki co – zamieszkali tymczasowo u mnie w dwupokojowym mieszkaniu. To był błąd.
Przeprowadzili się. Syn od razu zabrał się za szukanie pracy, chwytał się dorywczych zajęć. A synowa? Zero pośpiechu. Podsunęłam jej kilka sensownych ofert – każda jej nie pasowała. Zamiast tego siedzi w domu i zaczęła urządzać „po swojemu” moje mieszkanie: przestawia meble bez pytania, pozmieniała układ w kuchni, a moje kwiaty wystawiła na balkon, gdzie przez letnie upały po prostu się spaliły.
Byłam oburzona. Ona w odpowiedzi stwierdziła, że „nie rozumiem nowoczesnych porządków” i że trzeba się pozbywać „rupieci”. Odpowiedziałam, że niech wyrzuca, ale w swoim własnym mieszkaniu. Chciałam porozmawiać z synem – a on tylko kręci, prosi o cierpliwość i mówi, że jak tylko znajdą coś sensownego, to się wyprowadzą.
Ale pracy nie ma. Gdy tylko znajdzie coś przyzwoitego, wraca zadowolony z rozmowy, a synowa natychmiast wszystko krytykuje – godziny pracy, dojazd, zarobki. I w końcu syn rezygnuje.
Zaczynam podejrzewać, że ona to robi celowo – bo dobrze jej u mnie: nic prawie nie robi, nie gotuje, nie dokłada się do rachunków. Ja utrzymuję mieszkanie, zakupy, wszystko. Syn czasem dorzuci coś z dorywczych prac. Jej rodzina – matka i siostry – zero pomocy.
Coraz bardziej dochodzę do wniosku, że mój syn bardzo się pomylił, wybierając taką kobietę. I że dopóki jeszcze jest młody, powinien odejść i w przyszłości stworzyć normalną rodzinę – z kobietą, która coś od siebie daje.
Tylko nie wiem, jak mu to powiedzieć… Tak bardzo mi go żal. Bardzo chcę mu pomóc – ale jak?