Siedem miesięcy temu moja mama przeszła na emeryturę i od tego czasu nasze życie bardzo się zmieniło. Mieszkamy dosłownie kilka kroków od niej. Ani świt, ani zorza, a mama już u nas – z plackami, pierogami, naleśnikami. Moja żona milczy, nigdy nie powie teściowej złego słowa i jeszcze mnie prosi, żebym też nic nie komentował. Ale pewnego razu, gdy leżałem w szpitalu, Olga poprosiła mamę, by została z dziećmi, podczas gdy ona przyjedzie do mnie w odwiedziny. Po powrocie zadzwoniła do mnie przygnębiona i zasmucona

Dziś często słyszy się, że synowe narzekają na teściowe, ale w naszym przypadku muszę przyznać rację mojej żonie. Żałuję tysiąc razy, że kupiliśmy dom tuż obok moich rodziców. Cena była niska, część spłacaliśmy w ratach i wtedy wydawało się to świetnym rozwiązaniem. Początkowo było dobrze – zawsze pod ręką babcia i dziadek, dzieci można było zostawić, a my nie musieliśmy nigdzie ich wozić. Ale odkąd mama przeszła na emeryturę, nasz dom zaczął przypominać teatr absurdu.

Każdego dnia mama przynosi coś do jedzenia – to ciasto, to naleśniki. Olga, dobra i spokojna kobieta, nie protestowała, nie chciała jej urazić. Aż któregoś dnia wróciłem z pracy i zobaczyłem moją żonę zapłakaną. Okazało się, że mama zajrzała do lodówki, a potem oświadczyła, że nasze dzieci są głodne, a my – delikatnie mówiąc – beznadziejni rodzice. Wieczorem zaprosiłem mamę na rozmowę, próbowaliśmy to wyjaśnić i uznaliśmy, że pewnie źle się z Olgą zrozumiały.

Ale w weekend przekonałem się sam. Jeszcze dobrze świt nie wstał, a mama już była u nas – znów z plackami, pod pretekstem, że my śpimy za długo, a dzieci na pewno są głodne. I przy okazji zaczęła swoje wieczne pouczania. Rozmawiałem z nią poważnie: tłumaczyłem, że jesteśmy dorośli, mamy swój dom, swoje zasady. Pomogło… na kilka dni.

Kroplą, która przelała czarę, była sytuacja, gdy pojechaliśmy z Olgą na firmową imprezę i poprosiliśmy mamę, by przypilnowała dzieci. Po powrocie do domu okazało się, że… wyniosła naszą choinkę. Bo przecież był już 10 stycznia i ona „chciała nam pomóc”, bo inaczej „na pewno byśmy nabrudzili igliwiem”.

Tego dnia już nie wytrzymałem. Odebrałem jej klucze i wyprosiłem z domu. Tydzień nie rozmawialiśmy w ogóle. Potem przez pół roku nie pozwalaliśmy jej wchodzić do naszego domu. Do rodziców chodziliśmy, jasne, ale do nas – absolutnie nie.

Niedawno jednak znów trafiłem do szpitala. Żona, żeby mnie odwiedzić, musiała poprosić moją mamę o pomoc przy dzieciach. Mama postawiła warunek: albo dzieci zostają u nas, albo ona w ogóle się nimi nie zajmie. Olga po powrocie zadzwoniła zdenerwowana i powiedziała, że mama… przestawiła meble w salonie, bo „tak będzie wygodniej”.

I teraz nie wiem, co robić. Sprzedaż domu nie wchodzi w grę – nie stać nas na nowe mieszkanie w innym miejscu. A żona coraz częściej mówi, że wkrótce całkowicie zerwie kontakt z moimi rodzicami. I sam widzę, że tak być nie może. Mama jest dorosłą kobietą, a mimo to ciągle wtrąca się w nasze życie, jakby w ogóle nas nie rozumiała. A to dopiero siedem miesięcy na emeryturze… Co będzie dalej?