To były urodziny mojego męża. Wróciłam wcześniej do domu, nakryłam do stołu, szykowałam niespodziankę. Zadzwoniłam do niego – obiecał, że zaraz będzie. Wrócił po północy, zadowolony, i oznajmił, że świętował z kolegami z pracy. Położył się spać, a jego telefon zaczął wibrować od czułych wiadomości. Wtedy zrozumiałam, że w jego życiu jest ktoś jeszcze. Później wyszło na jaw, że to nie była chwilowa znajomość, tylko poważny i długotrwały związek

Za chwilę skończę pięćdziesiąt lat, ale wyglądam przynajmniej o dziesięć lat młodziej. Jestem mężatką, mam dwoje dorosłych dzieci i nawet sześciomiesięcznego wnuka.

Z przyszłym mężem – Krzysztofem – poznałam się na weselu przyjaciółki. To była piękna historia. Po dziesięciu dniach złożyliśmy wniosek o ślub, a po trzech miesiącach byliśmy już po ceremonii. Żadne trudności nas nie zatrzymywały, choć nie było łatwo: nie mieliśmy mieszkania, Krzysztof pochodził z prostej rodziny, moi rodzice byli przeciwni temu związkowi. Ojciec nawet nie przyjechał na wesele… A pieniędzy – jak to u młodych – brakowało.

Szczęśliwe, jak mi się wtedy wydawało, życie małżeńskie trwało dwadzieścia dwa lata. Potem dowiedziałam się, że mąż ma romans z koleżanką z pracy – starszą ode mnie o rok, mężatką, matką trójki dorosłych dzieci.

Krzysztof ani nie zaprzeczał, ani nie potwierdzał tej relacji. Minęło prawie pięć lat… Żyjąc w tym emocjonalnym trójkącie, przeszłam przez wszystkie możliwe etapy – od szoku po zrozumienie. Dziś wiem, że nie wszystko było idealne. I mimo wszystko – dziękuję Bogu za swoje „różowe okulary”, bo to one nie pozwoliły mi się załamać.

Problemów przybywało, ale po kolei: ślub, wynajmowane mieszkanie, po dziewięciu miesiącach urodziła się nasza córka – Paulina. Krzysztof ciężko pracował, by nas utrzymać.

Byłam tak zmęczona opieką nad dzieckiem, że czasem widziałam czarne mroczki przed oczami. Pamiętam, jak biegałam do sklepu, gdy tylko Paulina zasnęła – miałam zaledwie 15 minut. Lata 90., półki puste, a ludzie czekają, aż „coś rzucą”. Chwytałam cokolwiek i leciałam do domu. Udało się – będzie zupa!

Bardzo kochałam męża i bardzo chciałam stworzyć idealną rodzinę. I chyba przez pierwsze cztery lata naprawdę nią byliśmy. Potem wróciłam do pracy i trochę się rozproszyłam… Na chwilę.

Gdy Paulina miała cztery lata, zaszłam w kolejną ciążę. Po narodzinach syna – Michała – wszystko się zmieniło. Michał dużo chorował. Codziennie modliłam się o cud, potem były szpitale, długie leczenie…

Wtedy nasze drogi z Krzysztofem zaczęły się rozchodzić. Ja – dzieci, lekarze, przedszkole, szkoła, lekcje. On – praca, a w piątki spotkania z kolegami w knajpie. Potrzebował odpoczynku. A ja, jak w tym dowcipie – sama go tłumaczyłam i szukałam dla niego usprawiedliwień.

Kiedy Michał poszedł do przedszkola, zmieniłam pracę. W każdą niedzielę – wyznaczoną przez męża jako „rodzinną” – spędzaliśmy czas z dziećmi: park, kino, łyżwy. Wszyscy mówili, że jesteśmy wzorową rodziną. Wszyscy zazdrościli, jak Krzysztof się do mnie odnosi. I nagle – bum.

Na mojej pracy zaczęły się kontrole. Wyczerpana psychicznie wracałam do domu, a mąż coraz później z pracy. Nowa praca, „trzeba zarobić”. Ale dla nas – coraz mniej czasu. Wszystkie weekendy dla kolegów. Mówił, że jest zmęczony i potrzebuje spokoju – beze mnie.

Aż w dniu jego urodzin wróciłam wcześniej, przygotowałam kolację-niespodziankę. Zadzwoniłam – „zaraz będę”. Wrócił po północy, uśmiechnięty, „świętowaliśmy w pracy”. Położył się spać. A telefon zaczął dzwonić – SMS-y z serduszkami, zdrobnieniami… Wiedziałam już.

Przez kolejne pięć lat próbowałam wszystko naprawić. Schudłam 25 kilogramów – nie z wyboru, po prostu nie mogłam jeść. Nie spałam. A on – zakochany. I cały świat przestał istnieć. Obarczał winą mnie, mój charakter, moich rodziców…

W listopadzie zeszłego roku wyprowadził się do swojej matki. Po trzech miesiącach wrócił. Dałam dwa warunki: koniec z romansem i wspólna praca nad błędami. Zgodził się. Ale szybko okazało się, że tamta relacja wciąż trwa.

I tak tkwimy w tym dalej. Związek wisi na włosku. Pieniędzy żałuje, dzieciom nie pomaga. Koleżanka mówi, żeby przeczekać. Że to wszystko po coś. Że musimy się czegoś nauczyć. A ja już nie mam siły.

Michał nadal z nami mieszka. I wszystko widzi. Co z tego dla niego zostanie? Nie wiem. Czy odejść? Zostawić syna bez ojca? A siebie – bez męża?

Nie wiem, co będzie właściwe. Ale wiem, że tak dłużej nie dam rady.